Rzadko kiedy polski gitarzysta realizuje tak uroczą i ujmującą muzykę, a utwory na płycie zestraja ze sobą w sposób inteligentny i wynikowy. To niemal blues-popowy concept-album, który z grubsza rzecz biorąc, opowiada historię o wrażliwym artyście, jego emocjach i jego kondycji we współczesnym świecie. Motyw niby oklepany, ale zawsze miło się słucha kogoś, kto podchodzi do sztuki szczerze, a do wykonywanej przez siebie muzyki rzetelnie. Pewnie ma na to wpływ fakt, że Michał jest również aktorem, a zatem słowo ma dla niego znaczenie równie istotne co muzyka.
Płyta wydana jest skromnie, ma tylko kopertę na krążek i nic poza tym, za to materiał na niej brzmi zaskakująco dobrze! To naprawdę miła niespodzianka dla ucha, bo tych dwadzieścia utworów (tak, dwadzieścia!) słucha się jednym ciągiem i nie chce się tego procesu przerywać. Opowieść snuta na gitarze przez Szczerbca to przysłowiowa kraina łagodności, choć z konkretną sekcją rytmiczną – wpadające w ucho melodie, kompozycje w jakiś przedziwny sposób współgrające z naturalnym rytmem życia, no i beat perkusji podkreślający te pozytywne wibracje, tak przecież każdemu w dzisiejszym świecie potrzebne. Myślę, że wszyscy fani bardziej miękkich brzmień w typie Marka Knopflera, Johna Mayera czy Erica Claptona będą usatysfakcjonowani tą płytą. Nie porównuję rzecz jasna Michała do tych artystów, ale chcę tylko zobrazować typ klimatu, który generuje w swoich utworach. Jeśli chodzi o gitarę, to uspokajam – oczywiście, że jest ona tu na pierwszym planie, a Michał ma wyczuwalny oryginalny styl, na wpół wynikający z artykulacji i frazy, na wpół z charakterystycznego brzmienia. Umiejętnie akompaniuje, stylowo improwizuje i nie napina się na jakieś wielkie gitarowe popisy. To wszystko sprawia, że ja taką postawę kupuję, a płytę rekomenduję!