Wydaje się, że najposępniejszy gatunek muzyki metalowej, doom metal, powrócił na dobre. I nie mamy tu na myśli całej prężnej sceny stonerowo-doomowej, która od dobrych paru lat radzi sobie znakomicie i płodzi nie tylko świetne zespoły, pośród których jedna rewelacja goni drugą, (a między nimi m.in. polskie Belzebong, Dopelord czy Spaceslug), ale także całą masę bardzo dobrych festiwali na całym świecie (z kilkoma na terenie naszego kraju włącznie). Tym razem myślimy jednak bardziej o zespołach, które swoją muzykę wywodzą od klasyków gatunku: Candlemass, Saint Vitus, Paradise Lost, Anathemy, Tiamat czy My Dying Bride. Na światowych scenach coraz odważniej poczynają sobie grupy z nowej fali doom metalu. Pośród nich znajdują się te, które z różnych powodów są szczególnie warte uwagi melomanów. I kilka takich właśnie kapel chcemy wam przedstawić. W końcu idzie jesień, a nie ma lepszego soundtracku dla umierającej przyrody jak doom metal.
Świat:
1. Pallbearer
Wystarczyły trzy albumy i epka, by Pallbearer zostali słusznie uznani za ikonę nowej fali doom metalu. Choć często kojarzy się ich ze sceną stonerową, muzycznie jest im zdecydowanie bliżej do klasyki gatunku. Powód jest prosty: Pallbearer brzmią jak żałoba. Ich połączenie powolnych riffów, melancholijnych melodii, momentami wręcz progresywnych pasaży i tęsknych wokali jest jedyne w swoim rodzaju. Znajdziecie tu niezbyt odległe echa Paradise Lost czy Saint Vitus przeciśnięte przez wyrazistą emocjonalność, która powoduje, że Pallbearer nie są zwykłymi naśladowcami, a raczej dumnymi kontynuatorami. Ich płyty mają wszystko, żeby sprawić, że po ich przesłuchaniu nie będziecie chcieli otworzyć oczu, a ich przywiązanie do sceny doom metalowej podsumowuje znakomity cover „Love You To Death” Type O Negative.
2. Khemmis
Amerykanie staż na scenie mają w sumie niewielki, ale w ciągu sześciu lat istnienia zdołali opublikować trzy znakomicie przyjęte albumy. Ich debiut „Absolution” pokazał już praktycznie w pełni wykształcony styl Khemmis, opierający się w dużej mierze na klasykach heavy metalu. Album „Hunted”, który ukazał się w 2016 roku został okrzyknięty objawieniem i zwrócił na zespół uwagę międzynarodowej społeczności muzycznej. Dzięki niemu zespół podjął współpracę z jedną z największych metalowych wytwórni świata, Nuclear Blast. Muzyka Khemmis to klasycznie wysmażona mieszanka melodii, które przywiodą wam na myśl zwycięstwo okupione zbyt wielką ofiarą. Jeśli planujecie spacer po polu bitewnym, to tylko z tegorocznym albumem „Desolation”.
3. Oceans of Slumber
Jeszcze jeden zespół, który do swojego doom metalu podchodzi bardziej progresywnie, być może najbardziej ze wszystkich. Oceans of Slumber wyciskają łzy przez piękno, mają niebywałą moc łączenia technicznej maestrii w spójne, pełne ozdobników utwory. Każdy z członków zespołu jest muzykiem z najwyższej półki – począwszy od perkusisty Dobbera Beverly’ego, skończywszy na wyjątkowej Cammie Gilbert, wokalistce ostatecznej, której głos niemalże dotyka słuchacza w sposób fizyczny, wręcz erotyczny. Oceans of Slumber są tym, czym byłby Opeth, gdyby Michael Åkerfeldt zainteresował się doom metalem. Niezwykle wysokie umiejętności techniczne objawiają się na każdym kroku genialnej płyty „Winter”, która ukazała się w 2016 roku i pozwoliła sekstetowi z Denver wypłynąć na szersze muzyczne wody. Choć był to album może nieco bardziej po stronie progresji, niż doom metalu, to Oceans of Slumber nie kryli swoich fascynacji najposępniejszym gatunkiem, nagrywając wyjątkowy cover klasyka doom metalu „Solitude” Candlemass, coverując Type O Negative na żywo, zresztą podczas trasy z My Dying Bride. Być może to właśnie ta trasa pchnęła sekstet jeszcze bardziej w objęcia mroku, czego wynikiem jest tegoroczny przepełniony smutkiem album „The Banished Heart”. Oceans of Slumber to żałobna woalka zasłaniająca łzy młodej wdowy.
4. King Goat
Jeśli mowa o progresywności doom metalu i rozpychaniu tego, wydawałoby się, sztywnego gatunku na wszystkie strony, to nie ma lepszego przykładu niż King Goat. Brytyjski kwintet pojawił się w zasadzie znikąd – po wydaniu głęboko w podziemiu dwóch epek i singla w 2016 roku własnym sumptem wypuścili album „Conduit”, który brzmi jak przemieszanie podniosłej atmosfery mszy spod znaku Candlemass z huraganem. King Goat są nieprzewidywalni. W ich muzyce zawsze słychać zagrożenie, któremu nie da się przeciwstawić, a Anthony „Trim” Trimming jest jednym z najbardziej uniwersalnych wokalistów na scenie. Tegoroczny album „Debts of Aeons” pchnął King Goat jeszcze dalej w odmęty obsesji. Wieczór z King Goat to jak dekada w izolatce.
5. Below
Below pochodzą ze Szwecji i grają epicki doom metal. Te dwa czynniki od razu sprawiają, że powinniśmy ich kojarzyć z Candlemass i nie byłoby to ze szkodą ani dla Below, ani dla Candlemass. W gruncie rzeczy tam, gdzie Candlemass i inne projekty Leifa Edlinga odpuściły i okazały słabość, tam wszystko to podniósł kwintet z niewielkiego Nyköping. Below nie kryją się z inspiracjami – nawet wokalista Zeb śpiewa jak Mats Leven, aktualny wokalista Candlemass. Ale to wszystko nie jest zarzutem. Below są jednocześnie podniośli i epiccy. Świetne recenzje zebrał już debiutancki krążek Szwedów, „Across the Dark River”. Wydany w zeszłym roku drugi album „Upon a Pale Horse” pokazał, że zespół podniósł sobie jeszcze wyżej poprzeczkę w dziedzinie pisania stosunkowo prostej, ale frapującej muzyki. Przy numerach takich, jak „Disappearing into Nothing” można pogodzić się ze swą śmiertelnością.
6. Crypt Sermon
Choć Amerykanom przewodzi Brooks Wilson, udzielający się również w grindcore’owym Unrest, Crypt Sermon nie mają w sobie nawet pierwiastka dzikości. To zupełnie klasyczny doom metal w najlepszym wydaniu – pełen świetny solówek, płaczliwych melodii i niebezpiecznie powolnych rytmów. Pod tym względem kwintet jest prawowitym spadkobiercą Solitude Aeturnus. Póki co jedyna pełna płyta Crypt Sermon, wydana przez niewielką Dark Descent Records „Out of the Garden” z 2015 roku, dostarczyła słuchaczom 40 minut dusznej atmosfery, porównywalnej jedynie z nocnymi przechadzkami po tajemniczych korytarzach pradawnych zamków i grobowców. Masywne bębny, powolne, ale pełne ozdobników riffy i wokale hołdujące Dio, Robertowi Lowe czy Messiahowi Marcolinowi to składniki, przy których nie można się pomylić. Choć póki co nie ma wieści o następcy „Out of the Garden”, to zespół funkcjonuje w swoim tempie. Można więc mieć nadzieję, że wkrótce nadejdzie kolejne kazanie.
7. Worshipper
Wydany w 2016 roku album „Shadow Hymns” jest pełen tego, co zapowiada tytuł: hymnów cienia. Amerykański Worshipper dopiero wychodzi na światło dzienne, ale ten debiut pokazuje, że kwartet ma jeszcze sporo w zanadrzu. Zespół pełnymi garściami czerpie z dokonań Black Sabbath z Dio, ale wplata w to umiejętnie też nieco grunge, a także klasyków rocka – Scorpions czy UFO. Rezultat to jest piorunujący – czy to powolne, łkające „High Above the Clouds”, mocno tchnące Candlemass „Ghosts and Breath”, posępne „Wolf Song”, epickie „Black Corridor”, czy rozpędzone heavymetalowo „Step Behind”. Worshipper mają wszystko, żeby wejść na ścieżkę już teraz wytyczoną choćby przez Khemmis.
8. Spirit Adrift
Zawodzące wokale, jęczące gitary, potężna sekcja rytmiczna – to znaki rozpoznawcze Spirit Adrift. Zespół, który zaczynał jako solowy projekt wokalisty Nate’a Garretta, wyrósł na jedną z ciekawszych sił nowej fali doomu. Punktem wyjścia jest klasyczny heavy metal spod znaku Manilla Road czy Iron Maiden, w muzyce Spirit Adrift nie brakuje melodyjnych solówek i riffów. Wszystko jest jednak dołujące, jakby jakaś ciemna siła drwiła ze wszystkich twoich niepowodzeń. „Chained to Oblivion” z 2016 roku i zeszłoroczna „Curse of Conception” to podróże pełne przygód, wzlotów i upadków, ocierania się o śmierć i znajdowania motywacji w gniewie.
9. Bedowyn
Klasyczny heavy metal, doom metal, grunge i hard rock splotły się razem w zaskakująco świeżo i nowocześnie brzmiącym zespole Bedowyn. Ich jedyna póki co długogrająca płyta „Blood of the Fall” brzmi jakby zespół z rozkoszą odbijał się od Thin Lizzy po Soundgarden, wszystko jest jednak zasnute czarnym, bezgwiezdnym niebem, które nadaje tym przebojowym metalowym numerom mocno wyczuwalnej atmosfery niepewności. Nawet kiedy Bedowyn rozpędzają się do temp większych, niż doom metal mógłby pozwolić, pozostają w dziwny sposób heroicznie wręcz smutni. Tegoroczny singiel „Of Sentient Spirit” zapowiada nową płytę, która może przynieść zaskakujący rozwój zespołu – brutalizację, która pójdzie ze podniosłością pod rękę. Bedowyn to muzyka, przy której można iść na bitwę na śmierć.
10. Motorowl
Niemcy z Motorowl są jednocześnie doomowi i przebojowi. Do swojej mieszanki dodają trochę syntetycznych brzmień i nieco więcej psychodelii, dzięki czemu ich muzyka wymyka się tradycyjnej definicji doom metalu, choć ten bez wątpienia jest dla nich punktem wyjścia. Opublikowana przez Century Media debiutancka płyta „Om Generator” przyniosła muzykę, którą można opisać jako zderzenie nowoczesne rozwinięcie starego Trouble albo Witchfinder General. Kwartet mocno hołduje brzmieniom lat 60-tych i 70-tych, śmiało wplatając między proste, ale sugestywne riffy i ciekawe, smutne melodie partii wokalnych klawisze. Druga płyta Motorowl, „Atlas”, jest nieco bardziej bezpośrednia i na swój sposób chwytliwa. To wręcz zaskakujące, że po dwóch naprawdę ciekawych płytach wydanych w dużej wytwórni Motorowl to wciąż zespół głębokiego podziemia.
Polska:
1. Sunnata
Trudno myśleć o Sunnacie w kategoriach zespołu, który dopiero rozpoczyna swoją karierę na szerszych muzycznych wodach, bo jest to jedna z najważniejszych kapel w aktualnym rodzimym metalu. Niemniej jednak pominięcie ich na tej liście byłoby nie fair. Choć zespół cieszy się równie dużym szacunkiem co choćby Dopelord czy Spaceslug, Sunnata jest zdecydowanie mniej stonerowa, a bardziej doomowa. Choć jej muzyka wywodzi się bardziej z grunge, niż heavy metalu, i więcej tu psychodelii i transowości niż solówek, to tworzona przez nią muzyka jest niebywale pochłaniająca. Sunnata jest wręcz doświadczeniem religijnym.
2. Tankograd
Piszą o sobie: doom metal dla dzieci kołhozu. Tankograd co prawda dopiero raczkuje – na koncie ma zaledwie jedną trzyutworową epkę – ale ma kilka cech, które sprawiają, że trzeba zwrócić na niego uwagę. Po pierwsze – zespół jest dzieckiem wyobraźni wokalisty i gitarzysty Tomasza Walczaka, na co dzień perkusisty Dopelord, a udziela się w nim na perkusji gitarzysta Major Kong Michał Skuła. Po drugie – Tankograd sporo koncertuje i koncertuje dobrze. Po trzecie – wspomniana trzyutworowa epka „Mir” nie tylko ukazuje ciekawy pomysł, jaki stoi za Tankograd, ale także wysoką jakość. Czołgi, zima, głęboki i niemiły komunizm. Doom pełną gębą.
3. Leshy
Doom metal i post metal pod rękę, choć zdecydowanie więcej tu Paradise Lost, Moonspell i Alice in Chains. Płocko-warszawska formacja rozkręca się z trudem na rodzimych scenach, ale zarówno zeszłoroczny debiut pełnometrażowy „Beyond the Void”, jak i wcześniejsza epka „Leshy” pokazują, że zespół ma determinację i pomysł. Choć albumy mają pewne braki brzmieniowe wynikające z przyjętej z konieczności przez zespół filozofii DYI, to zalety ekipy są słyszalne: ciężar, trochę szaleństwa i psychodelii, parę dysharmonicznych wokali i skłonność do upraszczania w miejsce niepotrzebnych kombinacji.
4. Mound
My Dying Bride w wydaniu rytualnym – tak trójmiejskie trio Mound brzmi na żywo. „Bane”, wydany tego lata debiutancki krążek kapeli, ukazuje ją jako zespół głośny, lubujący się w długich, trudnych formach, mantrycznych repetycjach i sporadycznych zaskakująco brutalnych fragmentach. W tyglu Mound zmieszały się doom, death, black, stoner i post metal, a rezultatem są cztery nieprzewidywalne utwory, które mogą być doskonałą ścieżką dźwiękową dla procesów formowania się i umierania gwiazd i innych ciał niebieskich.
5. Death Has Spoken
Korzystający z klasycznej formuły funeral doom metalu kwartet z Białegostoku wytrwale wykuwa sobie własną publiczność. Wydany przed rokiem debiutancki album „Fade” jest daleki od rewolucji, ale bardzo rzetelny. Na styku death, black i doom metalu wydaje się podążać z wolna ścieżką, którą kiedyś dreptały Woods of Ypres czy Novembers Doom. Dużo tu brudu, minorowego klimatu, zaflegmionych growli i okazyjnych szeptów i krzyków. Środki wyrazu artystycznego zostały praktycznie ograniczone do minimum, więc swój przerażający efekt Death Has Spoken osiągają prostotą.