(Dandy Records / Universal Music Polska)
Chciałoby się powiedzieć, że słowem podsumowującym album Dirty Loops „Loopified” jest „produkcja”. Byłaby to jednak ćwierćprawda, ponieważ mamy tu kilka podstawowych elementów, które sprawiają, że tego albumu słucha się z rumieńcami na twarzy. Wiem, że są tacy, którzy wręcz nie cierpią tych Szwedów za perfekcjonizm i techniczne wirtuozostwo, podobno pozbawione feelingu. Ich muzyka wywołuje emocje i to jest poza dyskusją. Poza nią jest też poziom wykonawczy chłopaków, którzy po pierwsze grają jak natchnieni (również na żywo), po drugie chce się słuchać tego materiału głośno, tupiąc nogą (jest „pod nóżkę”) lub jadąc samochodem z otwartymi szybami… Ja odnalazłem tu wiele pozytywnej energii i „żywego” grania (Henrik Linder na basie jest momentami fenomenalny), a jakby na dowód tego pierwszy kawałek „Hit Me” kończy się „koncertowo”, czyli pojedynczym wspólnym akcentem, znanym z wykonań na żywo. Niesamowite umiejętności muzyków pozwalają wygenerować im po prostu tyle energii, że jest to doskonały ekwiwalent zagubionego gdzieś feelingu. Być może dla instrumentalnych purystów za dużo tutaj syntetycznych i syntezatorowych brzmień, ale dla innych pewnie to jest właśnie clou produkcji, która jest nowoczesna, obfitująca w sterylne, obrobione barwy, idące w parze z ultraprecyzyjnymi aranżacjami. To kolejny element, który może wprawić w kompleksy wielu, uważających się za świetnych, prog-rockowych songwriterów. Każdy „wypełniacz”, każdy ornament ma tu sens, każde solo jest wzorcowo wyprowadzone i ma muzyczne uzasadnienie, każda zmiana dynamiki (ileż tu dźwiękowych nawałnic w jednym momencie przechodzących w ciszę!) jest we właściwym momencie, a ściana dźwięków nigdy nie przytłacza, bo nie trwa zbyt długo… Po prostu doskonałość uwieczniona na płycie. Oczywiście słychać, że materiał został wypieszczony i powstawał wiele miesięcy (czegoś takiego nie da się po prostu nagrać na setkę), ale dzięki temu mamy dowód, że „można”, wystarczy tylko dużo ćwiczyć, mieć talent i trafić na odpowiedniego mentora, którymi w przypadku Dirty Loops byli wielki David Foster i szwedzki producent Andreas Carlsson.
Maciej Warda