(Universal Music)
W końcu jest. Długo wyczekiwana, intensywnie zapowiadana, owiana aurą niepewności i plotek związanych z odejściem Billa Warda i chorobą Tony’ego Iommi – dziewiętnasty płyta studyjna Black Sabbath, nagrana w reaktywowanym, niemal oryginalnym składzie, wydany 18 lat od ostatniej płyty „Forbidden” i 43 lata po eponimicznym debiucie grupy. Do debiutu zresztą nowe wydawnictwo nawiązuje ewidentnie – otwierający utwór „End of the Beginning” strukturą i klimatem przypomina „Black Sabbath”, którym rozpoczynała się pierwsza płyta kwartetu z Birmingham. Mało tego, po wybrzmieniu ostatnich dźwięków kończącego „Trzynastkę” utworu „Dear Father” umieszczono ten sam deszcz i dzwony, które słychać na początku „Black Sabbath” właśnie. Muzycy w ten sposób puszczają oko do słuchaczy, aż ciarki przechodzą po plecach, mimo iż na twarzy jednocześnie pojawia się uśmiech.
Grymas zadowolenia towarzyszy w zasadzie odsłuchiwaniu całej płyty, której mroczne i gęste brzmienie zabiera nas w podróż sentymentalną do posępnych dźwięków z lat siedemdziesiątych. Mamy więc głuche dudnienie nisko nastrojonych bębnów, za którymi w studiu usiadł perkusista Rage Against The Machine. Trochę szkoda, że Bill Ward nie dogadał się z kolegami i nie załapał się na tak ważną w historii zespołu płytę, ale z całym szacunkiem dla jego umiejętności i dokonań, Brad Wilk doskonale wypełnił tę lukę, a nawet wniósł trochę więcej energii do niektórych kompozycji, jak chociażby w środkowej sekcji „Loner”. Tony Iommi sypie riffami aż miło; grubo ciosane, oszczędne, acz treściwe zagrywki brzmią tak, jak tylko on potrafi je zagrać (w każdym innym wykonaniu nie byłyby aż tak przekonujące). Wnikliwi słuchacze dostrzegą tu elementy nawiązujące zarówno do „Paranoid” jak i „Sabbath Bloody Sabbath”, dzięki czemu „13” jest znakomitym podsumowaniem twórczości i klimatu wytworzonego na kilku pierwszych albumach z Ozzy’m Osbournem – takie Black Sabbath wszyscy lubimy przecież najbardziej.
Ponadto na fali popularności stonerowego grania najnowsze dzieło Brytyjczyków (i Amerykanina polskiego pochodzenia) może być również brzmieniową inspiracją dla współczesnych miłośników nisko nastrojonych, zamulonych przesterem gitar: leniwie bujających riffów i tłustych, brudnych solówek opartych na bluesowej pentatonice (zwłaszcza utwór „Damaged Soul”). I choć próżno na „13” szukać takich perełek, jakimi do dziś pozostają „Paranoid”, „Iron Man” czy „N.I.B.”, płyta ta zdecydowanie stanęła na wysokości legendy zespołu. To wielkie święto dla fanów i dowód na to, że choć być może Bóg umarł, jak śpiewa Ozzy w promującym krążek utworze, to Black Sabbath wciąż żyje i przypomina o tym głośno i wyraźnie.
Mikołaj Służewski