Po tak nakreślonym kontekście politycznym przejdźmy do samej muzyki, bo ona jest tutaj najważniejsza. Płytę otwiera filmowo brzmiące intro „X2”, po którym rozbrzmiewają metalowo zabarwione dźwięki gitarowego riffu „Where Dreams Go To Die”. Te dwa smaki zresztą przeplatają się na całym albumie.
Wrażenie „filmowości” potęguje bowiem kolejna instrumentalna wstawka „Midnight Lullaby”, a także ogólna produkcja albumu stawiająca na przestrzeń i nieco mroczny klimat, który świetnie pasowałby na soundtrack jakiejś hollywoodzkiej produkcji o rycerzach lub wampirach.
Z drugiej strony mamy połączenie elementów rocka progresywnego i klasycznego heavy metalu, czyli agresywne, ale melodyjne gitary na zmianę z podniosłymi, hymnicznymi refrenami („Spore”, „Redemption”). Czasami szala przechyla się w stronę utworów szybszych („Vindication”, „Don’t Look Back”), by za chwilę wyrównać spokojniejszym tempem (przebojowy „In This Light”, świetny, symfoniczny „A World Without”, zamykający płytę, balladowy „Open Road”).
Podsumowując, płyta „Queensryche” to klasyka gatunku, która powinna znaleźć uznanie u wielbicieli muzyki heavymetalowej, a już na pewno pojawić się na półce fanów Queensryche – o ile ci ostatni również nie podzielili się na dwa obozy. Ale czy warto? Może spójrzmy na to z drugiej strony: teraz mamy dwie wersje nowego-starego Queensryche, a więc teoretycznie dwa razy więcej ulubionej muzyki!
Tak czy inaczej, wszystkim radzę wyrobić sobie własną opinię przed podjęciem decyzji o ewentualnej przynależności do którejkolwiek ze stron konfliktu. Muzyka obroni się sama.
Mikołaj Służewski / TopGuitar