(Sony Music)
Piąty album The Strokes zaczyna się miarowo pulsującym „Tap Out”, by wprowadzić nas w lekki klimat radosnego disco-rocka, podtrzymywany dalej przez „One Way Trigger” i „Happy Ending”. Zarówno tym bardziej syntetycznie brzmiącym („80’s Comedown Machine”, „Chances”), jak i naturalnym („All The Time”, „Slow Animals”) beatom perkusyjnym towarzyszą klasyczne barwy gitarowe i dość proste granie. Czasami jednak sztuką jest zagrać mało, ale tak, żeby bujało – The Strokes akurat potrafią to bardzo dobrze, patrz chociażby „Welcome to Japan”. Wśród utworów o umiarkowanej sile rażenia wyróżnia się zdecydowanie brudny i żywiołowy „50/50” oraz skoczne „Partners in Crime”. Zamykająca płytę, rozmyta retro-kołysanka „Call It Fate, Call It Karma” powoduje, że album, który rozpoczął się zdecydowanym rytmem, teraz odpływa gdzieś w dal i trudno zauważyć, kiedy się kończy. To chyba największa słabość „Comedown Machine”, że po jej przesłuchaniu trudno przywołać w pamięci jakiś wybitny moment, który można by sobie później podśpiewywać. Kompozycje są bardzo dobre, świetnie wyprodukowane (trudno żeby było inaczej w przypadku zespołu o takim doświadczeniu i pozycji rynkowej), ale na tym się niestety kończy.
Poszczególne utwory są tak odmienne brzmieniowo i klimatycznie, że album nie tworzy jednolitego dzieła – z jednej strony to dobrze, bo nie jest monotonnie, z drugiej jednak ma się wrażenie, że ma się do czynienia z przypadkowym zbiorem piosenek, składanką, w której można by zmienić kilka elementów i nie miałoby to większego znaczenia dla jej percepcji jako całokształtu. The Strokes nagrali po prostu zestaw bardzo dobrze brzmiących piosenek radiowych, trzymających dotychczasowy poziom, wśród których jednak próżno szukać jaśniejszych przebłysków, jakimi niewątpliwie zachwycili świat w momencie swojego debiutu.
Mikołaj Służewski