(Woobie Doobie / Fonografika)
Ciężko pisać obiektywną recenzję, jeśli jest się fanem danego zespołu, ale postaram się. Olszak, Pilichowski, Grymuza, Dąbrówka i Mielczarek to jedni z najbardziej zapracowanych ludzi w branży, może oprócz ekipy związanej z Poluzjantami. Woobie Doobie jest jednak zespołem – nie boję się użyć tego słowa – kultowym, który od pierwszej płyty stworzył swoje własne nowoczesne jazzrockowe brzmienie, w nurcie tego, czym dziesięć lat wcześniej częstował nas Walk Away. Jedenaście lat z kolei trwało oczekiwanie na kolejną płytę Woobie Doobie, ale warto było.
Pierwszy kawałek z intrygującym intro Olszka dosłownie wbija w ziemię i powoduje od razu szeroki uśmiech u odbiorcy. Jest radość! Tak się powinno grać takie rzeczy! Ta płyta jest niczym podręcznik dla próbujących elektrycznego jazzu spod znaku Steps Ahead czy Spyro Gyra; musi być drive, siła, moc, radocha, energia – i to wszystko czuć od początku do końca płyty. Kawałki wykonane są wręcz brawurowo, niemal namacalnie czuć w tej muzyce wielkie talenty jej autorów, ale tak chyba musiało być, skoro po latach spotkało się w studiu pięciu piekielnie uzdolnionych facetów.