„When The Heroes Are Gone” to jedna z tych płyt, których wyczekuje się z niecierpliwością. Po pierwsze dlatego, że Andrzejewski umiejętnie budował napięcie oczekiwania, po drugie, bo niewiele ukazuje się w Polsce płyty stricte gitarowych.
Płyta „When The Heroes Are Gone” rozpoczyna się od prawdziwego shredderskiego ognia w „I Need More”, który wybucha po krótkim gitarowym wstępie i nie gaśnie do samego końca kawałka. Dobra zapowiedź tego co nas czeka na płycie.
By nieco ochłodzić nasze emocje zaraz później następuje krótka ballada „Give Us Hope”, w której Andrzejewski snuje piękne, ale nieoczywiste melodie i proponuje bardzo przemyślane rytmicznie frazy grane na gitarze akustycznej. Być może momentami zbyt dużo tu delikatnego fretbuzzu, nie wiem co to był za instrument, ale całość i tak sprawia spójne wrażenie oldschoolowej hard rockowej kompozycji, więc pewnie tak właśnie miało być.
„Don’t Look Back” to z kolei gitarowa jazda rodem z Bay Area. Prowadzi ją mocarny powerchordowy riff, potem dołącza leadowa gitara zamiatająca wszystko w swoim zasięgu, a całość w szybkim tempie i przy dużej dawce adrenaliny. I ponownie ukłon dla starej dobrej szkoły Shrapnel Records. Tutaj przypominamy sobie o sekcji rytmicznej, która rozpędza się niczym Mustang GT500 i jednocześnie brzmi dosyć niepowtarzalnie jak na polskie warunki. Ktoś musiał sporo czasu spędzić nad soundem perkusji i basu, by te brzmiały tak stylowo i były napompowane tonalnie niczym sekcja Nikki Sixx i Tommy Lee z Motley Crue. O warsztacie wykonawczym panów nawet nie wspominam, to jest po prostu świat.
I znowu ballada. Tym razem w 100% zelektryfikowana, ponieważ w tej formule Tomasz ewidentnie czuje się najlepiej. Słychać tutaj pięknie współpracę zespołową, bo choć gitara solowa oczywiście prowadzi utwór, to czujemy, że każdy instrument ma równie istotną rolę do odegrania. Wszyscy grają melodycznie, czują formę kawałka i brzmi to dość epicko, bardzo ładnie współgrając z tytułem utworu „Rise And Fight”.
Gdybyśmy chcieli iść na chwilę do kuchni, to nie jest nam to dane bo następny w kolejności to „John’s Dreams”, kawałek wbijający djentowe gwoździe. Nieco orientalne, niepokojące, „półtonowe” solo w tym utworze jest jednym z najlepszych na całej płycie. Krótki, bardzo konkretny i najnowocześniejszy do tej pory.
Ha! „Don’t Loose Faith” zaczyna się kaskadowymi gitarami, które spiętrzają się, ale nie przeszkadzają sobie nawzajem, tylko się uzasadniają. Po tym zaskakującym wstępie Tomasz serwuje nam ponownie porcję „ameryczki”, czyli świetny, sprawdzony w tysiącach kawałków, szesnastkowy powerchordowy drive, ozdobiony melodią gitary prowadzącej. W wymyślaniu gitarowych tematów Mr. Guitarist jest prawdziwym mistrzem Polski!
Jakby na potwierdzenie tych słów ponownie zwalniamy wraz z kawałkiem „When You Close The Door” by doświadczyć jeszcze jednej pięknej gitarowej melodii, tym razem na tle dodatkowych gitar akustycznych. Żeby było jasne – ci co znają twórczość Andrzejewskiego wiedzą, że nie jest tu słodkopierdząco, ale jak zwykle, stylowo, rasowo i bardzo lickowo – z jego zagrywek można czerpać garściami, jeśli tylko ktoś ma na tyle wysoką technikę gry…
W „Scandinavian Tales” ponownie wsiadamy do rozpędzonego pociągu, by wysłuchać najlepszej moim zdaniem solówki na tej płycie, zagranej chyba w swojej większej części „longiem” (bez cięć i montażu), a na pewno imponującej zastosowanymi technikami, melodyką (znowu!) i precyzją. Najlepsza stara szkoła shredderki właśnie powróciła!
Zgodnie z wewnętrzną dynamiką płyty ponownie zwalniamy, by tym razem posłuchać harmonicznych, akordowych perełek tudzież pięknych nastrojów, które Tomek z łatwością buduje i moduluje. Polubiłem szczególnie ten kawałek (tytułowy „When The Heroes Are Gone”), może dlatego, że przypomina mi to, co najlepsze z historii gitarowych arcydzieł, a może dlatego, że trafia prosto w moją ulubioną estetykę, ukształtowaną przez Andy Timmonsa, Erica Johnsona i Steve’a Vaia.
Na koniec, dobrym zwyczajem, jedyny kawałek z wokalem („A’TOM’Y„). I kolejne zaskoczenie – to bardzo wysokoenergetyczny śpiew, niezwykle emocjonalny, ekspresyjny, momentami wykrzyczany z prawdziwą pasją, co idealnie koresponduje z speed-rockowym klimatem ostatniego utworu. Mocne zakończenie, idealne na singla dla rockowo sformatowanych rozgłośni.
Na koniec cztery uwagi generalne. Wydaje mi się, że kawałki spokojnie mogłyby być dłuższe – są tak wciągające, że dosłownie w każdym przypadku czułem, że chcę więcej!
Brzmienie i mix albumu to jest czysta rockowa poezja, słychać, że było długo „słuchane”, „siedziane” i „dłubane”. Efektem jest bardzo żywy, bliski, niemal „lajwowy” sound, który niewątpliwie stanowi osobną wartość albumu.
Jest tu tyle detali, tyle warstw instrumentalnych i muzycznych zdarzeń, że na pewno nie jest to płyta na jedno przesłuchanie. Owszem, „wchodzi” od pierwszego przesłuchania, ale prawdziwą i całą jej wartość odkryjemy moim zdaniem po drugim lub trzecim odtworzeniu.
No i słowo na temat jednego elementu warsztatu Tomka. Kostkowanie. Tu nie ma miękkiej gry, w jego wymiataniu prawie w ogóle nie słychać legato, tylko precyzyjne picking staccato – to trudna szkoła, którą ćwiczy się latami, a którą Tomek opanował niemal perfekcyjnie.
Płyta z gatunku „must have” dla wszystkich, którzy mają do czynienia z gitarą.
Skład:
Grzegorz Goły: bas w numerach 1, 2, 3, 4, 6, 7, 8, 9
Paweł Andrzejewski: bas w numerach 5, 10
Przemysław Smaczny: perkusja
Marcin Zmorzyński: wokal
Tomasz Andrzejewski: gitary