Album – monument. To otwarcie drzwi do świata art – rocka. Wespół z Pink Floyd, Yes, Genesis i Jethro Tull zaczynali nowy rozdział muzyki, już nie stricte rockowy, już nie rythm and bluesowy (choć oczywiście nie uniknęli wpływów), ale bardziej wysublimowany, artystyczny, ambitny, romantyczny…
Dzisiaj nazywa się to rockiem progresywnym i chcemy, czy nie chcemy np. Dream Theater, czy Porcupine Tree wywodzą się w prostej linii od tego pnia. King Crimson i Robert Fripp byli drobinę mniej ekscentryczni niż Frank Zappa, ale Robert Fripp z zespołem należeli do muzycznej awangardy. Do dzisiaj zachwycają instrumentalną maestrią i monumentalnymi kompozycjami, a przy okazji oryginalnością i niepowtarzalnością – z ich dorobku, a w dużej mierze właśnie z debiutu, korzystali pełnymi garściami inni wykonawcy, szczególnie z dziedziny prog rocka.
Pięć utworów, a każdy piękny i ważny. Skład który je nagrywał dzięki temu zapisał się na zawsze w historii muzyki rozrywkowej. Byli to: Robert Fripp, Ian McDonald, Greg Lake, Michael Giles i Peter Sinfeld. Dworzanie Karmazynowego Króla, prawdziwa muzyczna arystokracja.
Tym razem Wikipedia podaje bardzo trafną informację na temat tej płyty:
Album przez wiele źródeł został uznany za jeden z najlepszych i jednocześnie najbardziej wpływowych dzieł rocka progresywnego, na którym King Crimson odrzucił bluesowe podstawy charakterystyczne dla rocka i zastąpił je mieszanką jazzu oraz muzyki poważnej[3][4]. Uznawany także za jeden z najbardziej znaczących debiutów w historii muzyki
Posłuchajcie o czym mówimy: