Autor: Maciej Warda
Struny DR, pomimo że są pośród nich również serie niklowane, słyną głównie ze swych stalowych owijek, które dają im niepowtarzalne walory tonalne. Zauroczył się nimi również Marcus Miller, współprojektując swój sygnowany zestaw DR – jeszcze bardziej atrakcyjny brzmieniowo.
Chyba nie ma na świecie basisty, któremu nie podobałby się ton, jaki wydobywa ze swojej basówki Marcus Miller. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że nie wszystkich kręci styl gry Mistrza, wypracowany jeszcze na płytach „Tutu” i „Amandla” Milesa Davisa, ale brzmienie, które wówczas się kształtowało, należy dziś do najbardziej uwielbianych i pożądanych przez wszystkich basistów globu. Składa się nań szereg elementów, a struny zazwyczaj są drugie w kolejce, zaraz po naszych umiejętnościach kształtowania artykulacji i dynamiki gry.
Wszystko wskazuje na to, że do jazzowo-rockowej muzyki nie ma lepszej, w sensie trwałości i brzmienia, konstrukcji struny niż okrągły rdzeń owinięty owijką (lub kilkoma jej warstwami) o okrągłym przekroju. Takie połączenie daje nam jasne, czyste brzmienie, ergonomiczną sprężystość, pozwalającą na swobodne wibrata oraz wszelkie pełne wybrzmiewanie tricków w rodzaju sztucznych flażoletów czy tappingu. Taki też wariant wybrał Marcus Miller, decydując się sygnować swoim nazwiskiem komplet strun DR Fat Beams. Zanim uczynił ten krok, używał zresztą DR-ów z różnych serii przez ponad 10 lat. Pracował ponad rok z amerykańskimi inżynierami i można powiedzieć, że jest to naprawdę część jego brzmienia, ponieważ od pokazania się ich na rynku, Marcus gra prawie wyłącznie na tych strunach. Od dłuższego czasu można je dostać w dobrych sklepach muzycznych lub w Internecie, a dziś przedstawiam Wam ich pierwszy w Polsce drukowany test.
Idea i budowa
Generalnie firma DR, wypuszczając na rynek kolejne serie stalowych strun (niklowanymi nie będziemy się tu zajmować), postawiła sobie zadanie, aby każda z nich wyróżniała się na tle konkurencji wielką żywotnością i bliskim, krystalicznym brzmieniem, którego charakter wahać się będzie w niewielkim stopniu w zakresie nasycenia środka i dołu pasma. I tak też popularne Lo-Riders to dużo niskiego punchu, idealnego do wszelkich groove’ow, a Hi-Beams to więcej bardzo jasnej górki, dającej siłę przebicia w miksie przy grze slapem, na rzecz minimalnego podcięcia środkowych pasm. Fat Beams natomiast miały połączyć najlepsze cechy z wymienionych serii i brzmieć absolutnie zachwycająco, dla wszystkich miłośników odmian jazzu, rocka i współczesnego R&B. Szło to idealnie w parze z zainteresowaniami Marcusa, który nigdy nie ukrywał, że sznurki DR najbardziej mu leżą.
Szefowie tej firmy szybko odpowiedzieli na zainteresowanie Marcusa współpracą i zaczęto kombinować, jak tu przybliżyć sound DR-ów do wymagań i sugestii Millera. Postanowiono pozostać przy stalowej owijce o przekroju okrągłym, a ochronę przed jej utlenianiem się pozostawić korporacji Cortec, od lat wspomagającej DR w ochronie ich produktów przez zgubnym wpływem warunków atmosferycznych. Ochrona ta polega na dodawaniu do wewnętrznej strony papierowych kopert ze strunami specjalnej substancji, wstrzymującej procesy korozyjne. Jest to na tyle skuteczne, że nie trzeba nawet szczelnie zamykać tych opakowań – wystarczy trzymać je w zamkniętym pudełku, no i oczywiście nie na dworze! Ci, którzy trochę interesują się strunami wiedzą, że nie ma tu pojedynczych owijek. Jedynie struna 045 składa się z rdzenia i owijki. Struny 065 i 085 to już podwójna owijka, a 105 i 130 – potrójna. Sumowanie ich grubości da nam jednak wynik większy niż rzeczywista średnica struny. Wynika to z zastosowania patentu o nazwie Tite Fit, polegającego na nawijaniu owijki w rowkach warstwy niższej, z odpowiednim naprężeniem. Razem daje to ponoć niespotykane właściwości fizyczne, w prostej linii przekładające się na nasze doznania akustyczne. I to właśnie naprężeniem nawijania głównie regulowano barwę dźwięku poszczególnych strun i rodzaj zawartych w nich alikwotów. Set strun do niniejszego testu to 045– 065–085–105–130. Sprawdźmy czy Marcus Miller faktycznie odcisnął na nich swoje piętno.
Brzmienie
Jak dla mnie struny najlepiej brzmią po kilku dniach od założenia i jeśli odpowiednio o nie dbamy, to zachowują swój ton do około miesiąca. Potem następuje powolny spadek ich formy, aż stalowe sznurki zaczynają przypominać w brzmieniu niklowane, czyli matowieją. W przypadku naszego sygnowanego setu było podobnie – pierwszego dnia miałem wrażenie, że nie nadają się one do niczego innego, jak do klangu. Jeśli minimalnie popracujemy korekcją w basie (ja używałem mojego Ibaneza SR505 z preampem i „mydełkami” Bartolini), przy podrywaniu i „kciukowaniu” otrzymamy taki strzał, który nawet u Marka Kinga mogłyby zasiać wątpliwości co do trafności jego strunowego wyboru (używa najczęściej Statusów Hot Wire). Piękny, jasny i sprężysty klang z miękkim, głębokim i bardzo szerokim dołem, którego głośność minimalnie podbiłem, aby dać pooddychać kolumnie Taurus z piętnastocalowym głośnikiem. Dzięki gwizdkowi zamontowanemu w paczce, nawet bez dziesięciocalowych głośników słychać było wyraźny i piękny „dzwon”, charakterystyczny dla fenderowskiego brzmienia Marcusa Millera. Gra palcami orientuje brzmienie w kierunku miękkiego i niezbyt skupionego soundu, a funkowy „punkt” osiągamy dopiero mocniej atakując struny, przesuwając prawą dłoń w kierunku mostka lub po prostu (jeśli mamy dwa pickupy) przenosząc ciężar brzmienia na przetwornik mostkowy. Dalej jednak słychać, że te sznurki w kilka godzin po nawinięciu gadają mega dźwięcznie i kryształowo czysto. Spróbujcie, używając preampu w gitarze lub we wzmaku, ściemnić ich ton – raczej nie uda się to w stopniu, jakiego byśmy oczekiwali! Brzmienie staje się bardziej miękkie i okrągłe, ale ładunek jasnych harmonicznych jest na tyle duży, że przy bardziej siłowym graniu nie odczułem prawie ich podcięcia. Po raz kolejny okazuje się zatem, że struny to jeden z podstawowych elementów kształtujących ton każdej gitary.
Dalej oczywiście jest korekcja w preampach, ale to już dalsza faza ingerencji. To tak, jakby dodawać na fotografii kolorów w Photoshopie, podczas gdy jej pierwotna tonacja, wynikająca z obiektywu i ewentualnych filtrów, to właśnie nasze struny. Wracajmy do gitary. Po kilku dniach struny „okrzepły”, dociągnęły się na kabestanach kluczy, a ich sound ustalił się na kolejne półtora-dwa tygodnie. Jaskrawa hi-endowa górka minimalnie (po prostu do optymalnego poziomu) zmatowiała, środek dostał więcej wysokiego punchu, a dół pozostał ze swoją imponującą objętością. Bardziej obrazowo rzecz ujmując, struny zaczęły zachęcać, by w pełni oddać się slapowemu szaleństwu lub szesnastkowej, funkowej jeździe a’ la Jaco Pastorius. Po mniej więcej trzech tygodniach i po około sześciu intensywnych próbach, pomimo dopieszczania strun szmatką po każdym graniu, zaczęły dochodzić do mnie pierwsze symptomy głuchnięcia tego jaskrawego brzęku, wydobywanego podczas obijania się strun o progi. Jeśli chodzi o pozostałe pasma, to dół uległ minimalnemu skurczeniu, stał się bardziej zwarty, ale nie był już taki pełny i przestrzenny. Środek spektrum, jak można się było spodziewać pozostał niemal nietknięty, a gdy podbiłem nieco Treble w headzie Taurus TH-Cross, odniosłem wrażenie, że sznurki te ponownie mają swoje pięć minut. W porównaniu z kilkoma produktami konkurencji struny Fat Beam może i faktycznie starzeją się wolniej, ale na pewno piękniej! Dni i tygodnie mijają, a DR Fat Beams MM jak grały, tak grają; jak stroiły, tak stroją…
Marcus Miller mówi o tych strunach: „they do not eat my frets”, ale nie wiem jak będą się miały nasze progi po roku intensywnej gry na tytułowych sznurkach. Każda struna minimalnie spiłowuje progi i kwestią jest tylko w jakim tempie się to dzieje, ale oczywiście w tym przypadku nie było mi dane tego doświadczyć.
Podsumowanie
Moja percepcja nie wychwyciła istotnych różnic pomiędzy DR Fat Beam i DR Fat Beam Marcus Miller Signature, ponieważ te pierwsze (jako fan brzmienia Mistrza) miałem nawinięte ponad pół roku temu. Może faktycznie sygnatury Marcusa są nieco dłużej żywotne, co nie jest przecież bez znaczenia, ale zaręczam, że dbając o strunki i czyszcząc je po graniu o wiele wydajniej przedłużymy ich żywot, niż uczynią to zmiany siły naprężenia podczas nawijania ich owijki. Obydwa komplety DR-ów pozostawiły więc identyczne wrażenia – brzmią bardzo hi-endowo, żyją długo, a my, jeśli jesteśmy ich posiadaczami, śpimy spokojnie.
Cena: 259 PLN
Sprzęt dostarczył
Warwick GmbH & Co Music Equipment KG
tel. 22 646 60 06
[email protected]
[email protected]
www.warwick.pl
Strona producenta
www.drstrings.com
Test w numerze: TopGuitar Styczeń 2011