Zespół rocka progresywnego Tides From Nebula radzi sobie doskonale – gra zagraniczne trasy, w Polsce wyprzedaje koncerty, regularnie nagrywa płyty. Sprawdźmy, co aktualnie słychać u naszych dobrych znajomych.
Michał Szubert: Niedawno zagraliście trasę po Europie, a za chwilę zaczynacie koncerty w Polsce – jak to jest być cały czas na wakacjach?
Przemek Węgłowski: Od naszej ostatniej trasy minęły cztery miesiące i faktycznie znaleźliśmy w tym czasie chwilę, aby odetchnąć od zespołu, prób i tras. Jak pewnie się domyślasz, brak „normalnej” pracy na etacie nie oznacza ciągłych wakacji. Jakiś czas temu zaczęliśmy się spotykać i pisać nowe rzeczy, a część z nas jest również zaangażowana w ciągłą budowę studia nagraniowego. Także cały czas coś robimy i wszystko kręci się wokół muzyki.
Na ostatniej płycie, pt. „Safehaven”, pojawiło się sporo przestrzennych gitar, co zawsze było charakterystyczne dla waszego stylu, ale tym razem brzmią one bardzo nowocześnie. Czy to wpływ własnego studia, czy specjalnie dobranego sprzętu do nagrań?
Przemek: Proces nagrywania gitar tym razem pozostał całkowicie w naszych rękach. Przy okazji poprzednich płyt zawsze wspierał nas w tym ktoś bardziej doświadczony. Nagrywaliśmy we własnym studiu, więc zniknęła presja czasowa i mogliśmy sobie dłubać każdym potencjometrem do rana, jednak ten medal ma również drugą stronę – bardzo łatwo zatracić się w niekończących się poszukiwaniach „idealnego brzmienia”. Jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego, zgodnie we czterech uważając, że wyszła nam nasza najlepiej brzmiąca płyta.
Występując na koncertach, często korzystacie z gitar typu Telecaster i niewielkich wzmacniaczy lampowych, a pomimo tego udaje się wam uzyskać potężne brzmienie – gdzie tkwi sekret?
Maciej Karbowski: Nie ma zasadniczo żadnego sekretu, a tak swoją drogą to wcale nie takie małe combo. Wzmacniacze Fender Twin Reverb to jedne z mocniejszych, bardzo głośnych konstrukcji gitarowych. Myślę, że kwestia brzmienia to świadomość tego, czego się szuka, a nie liczby kolumn i głośników. Od lat poszukujemy coraz lepszych rozwiązań i te nie wiążą się z budowaniem coraz większych stacków, a raczej z upraszczaniem rzeczy. A tak swoją drogą – moim skromnym zdaniem, połowa sukcesu tkwi z muzyce i aranżu, a nie w sprzęcie.
Jesteście w pełni niezależni – gracie muzykę, jaką chcecie, produkujecie ją według własnych preferencji, a jednocześnie udaje wam się być szeroko rozpoznawalnym zespołem. I to nie tylko na polskiej scenie, ale też w Europie czy nawet w Azji – jak to możliwe?
Przemek: Przebyliśmy już dość dużo, niedługo stuknie nam dziesięć lat! Jednak wciąż widzę, jak dużo jest jeszcze przed nami i jaka praca się z tym wiąże. Nic tutaj nie jest dane z góry, trzeba naprawdę ciężko pracować i nie dać się zachłysnąć dotychczasowymi sukcesami. My od samego początku, bo już od pierwszej próby ustaliliśmy, że będziemy „zapierdalać”. Jest świadomość tego, jak wiele już mamy, ale też niewiadoma przed wydaniem każdej płyty i wyjechaniem w kolejną trasę koncertową. To w jakiś sposób nie pozwala nam rozleniwić się i wymaga wciąż pełnej koncentracji.
Czy planujecie zaskoczyć kiedyś swoich fanów, nagrywając album, na którym pojawią się goście, na pewno wokaliści lub inni muzycy?
Przemek: Być może. Wszystko jest kwestią tego, czy muzyka będzie tego wymagać. Przy okazji nagrywania tytułowego utworu z ostatniej płyty, zaświtał nam pewien pomysł, którego owocem jest piękna wokaliza Beli Komoszyńskiej z Sorry Boys. Problem z nami jest taki, że muzycznie bardzo dobrze czujemy się we własnym towarzystwie i nieczęsto mamy ochotę wpuścić kogoś do naszego świata. Ale kto wie – dopiero zaczęliśmy pisać nowy materiał, więc wszystko przed nami!
Dlaczego teksty są po angielsku?
Przemek i Maciek: Węgierski był za trudny! [śmiech]