Na dziesiątą rocznicę wejścia do produkcji wzmacniaczy Blackstar firma wypuściła trzy nowe combo, nawiązujące do największych hitów (serie Artisam, Artist oraz Series One), unifikując je do mocy 10 W. Choć nie jest to jakaś limitowana edycja, to niewątpliwie ma posmak kolekcjonerski, oferuje bowiem małe rarytasy dla każdego, kto nie załapał się na pierwowzory albo chce mieć po prostu także ich dziesięciowatowy odpowiednik.
Dzisiaj przyjrzymy się Blackstar Series One 10 – na początek małe przypomnienie, na czym polega specyfika tej serii i co sprawiło, że obok ID i HT to najpopularniejsze wzmacniacze w ofercie Blackstar. Pojawiły się one w ofercie jako drugie, zaraz po Artisanach i wyróżniały większą liczbą modeli oraz ciekawszymi możliwościami kreowania brzmienia. Wszystkie miały filtr ISF (Infinite Shape Feature), a niektóre z nich wyposażono aż w cztery kanały. Dziesięć lat temu nie było to już jakąś wielką rewelacją, ale gdy połączymy to wyposażenie z innymi walorami konstrukcji Blackstar (najwyższa kultura pracy, sterylna jakość sygnału, nowoczesne wzornictwo, stylowe brzmienie, niska cena itp.), to otrzymamy na wskroś nowoczesny i atrakcyjny produkt. Żeby było jeszcze ciekawiej, warto wiedzieć, że nasz tytułowy Series One 10 oparto na modelu Blackstar S1-200, czyli prawdziwej dwustuwatowej bestii, która, gdy weszła do produkcji w 2009 roku, nie miała sobie równych. Miała właśnie cztery kanały (standardowe clean i overdrive oraz dodane OD1 i OD2, hi-gainy o różnych charakterach), stopnie mocy oparte na lampach (w konfiguracji brytyjskiej, ergo na preampie ECC83 plus jedna ECC81 oraz na końcówce EL34), redukcję mocy do 20 W poprzez układ DPR (Dynamic Power Reduction), tudzież nieskończone możliwości kreowania brzmienia. Zobaczmy, czy udało się ujarzmić tego potwora i sprawić, by w wersji „home” nie stracił na atrakcyjności.
Budowa
Nasz tytułowy model został wypieszczony i w każdym calu przygotowany do domowego użytku, przede wszystkim mając na uwadze home recording. Pierwsza lampa, którą ma, znajduje się na pierwszym stopniu i jest to rzecz jasna ECC83. Druga, na końcówce mocy, to KT88. To wystarczy, by piec brzmiał, jak brzmi, czyli genialnie (o tym później). Głośnik to Celestion Seventy 80, a konstrukcja skrzyni to typ open back. Całość prezentuje się pięknie, skrzynia została obita wysokiej jakości skajem, ma wyraźne i duże logo na stylowej maskownicy, a panel błyszczy się i oszczędną liczbą funkcji podnosi wagę tych, które pozostały. Co my tu mamy? No cóż, jest to model wyraźnie odchudzony z regulatorów i przełączników. Potraktowano go minimalistycznie i poddano usuwaniu wszystkich opcji tudzież możliwości, które nie są niezbędne do uzyskania pożądanego brzmienia. Od lewej widać instrumentalne gniazdo wejściowe, potem kluczowy potencjometr gain, dalej przycisk overdrive zmieniający kanał na przesterowany, potem potencjometr EQ oparty na filtracji ISF, jeszcze dalej reverb, a po prawej master. Panel kończy krwistoczerwona lampka pracy wzmacniacza oraz przełączniki stand by i power. Jak na standardy combo Blackstara to niewiele. Szybko okazało się jednak, że to, co potencjalnie mogło być minusem całej konstrukcji, czyli panelowa asceza, szybko stało się jej plusem. Jak szybko? Po zagraniu pierwszych dźwięków na tym piecu rozwiewają się wszystkie wątpliwości i niepewność. Odechciewa się grzebania w zaawansowanych ustawieniach korekcji (których nie ma), w szukaniu kolejnych cyfrowej modulacji (których także nie ma) czy zabawy w szukanie przesteru wśród sześciu dostępnych itp. itd… W Series One 10 Anniversary Edition od razu mamy rasowy sound „z łapy”, tak jakby to combo było genetycznie zaprogramowane (i tak w rzeczywistości jest!) do zadowalania najbardziej nawet doświadczonych studyjnych realizatorów, czy producentów. A przecież tak naprawdę, to jest to tylko prosty gitarowy piec. Okazuje się, że więcej nie trzeba, że to wystarczy – wzmocnienie na wejściu, pogłos i moc podawana na głośnik. Tylko tyle i aż tyle.
Brzmienie
Zaczynając od kanału clean, grając na Gibsonie Les Paul z dwoma humbuckerami, otrzymałem piękne, szkliste, ale lekko przyciemnione brzmienie. Od razu poczułem, że nie jest to jakaś kraina łagodności czy jasne, lekkie, cienkie brzmienie á la Dire Straits. Cleany na tym piecu mają głęboki dół i lekko zaokrąglają atak, poszczególne dźwięki są pełne i dźwięczne, a co najważniejsze – jak już wspomniałem – nie wymagają specjalnego grzebania przy korekcji. Podczas gdy model Series One 200 poprzez zastosowane lamp mocy miał ogromny headroom (umożliwiał m.in. zachowanie całkowicie czystego brzmienia nawet przy bardzo dużej głośności), nasz piec uniknął w ogóle tego tematu, bo na kanale czystym jest po prostu cichy. I to do tego stopnia, że jeśli chcielibyśmy zagrać na nim jakiś mały nawet klubowy gig, to do czystej barwy będziemy musieli włączyć… kanał overdrive! Tak, na minimalnych ustawieniach gainu i większych wartościach master, brzmienie będzie czyste, nieprzesterowane, a i tak głośniejsze niż w pozycjach maksymalnych obydwu potencjometrów na kanale clean. Jako się rzekło, kanał drugi to overdrive, a w zasadzie crunch, oferujący brzmienie podobne do „dwusetki”, ale z mniejszym górnym poziomem przesterowania. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że brzmienie Series One 200 zostało dostrojone z wykorzystaniem wskazówek Jamesa Hetfielda, który używał tych wzmacniaczy na koncertach. W związku z tym nasz Series One 10 w torze overdrive charakteryzuje się doskonałą definicją oraz reakcją na atak i artykulację. Bogactwo basu nie zamula brzmienia i pomimo całej potęgi przesterowanego gruzu przy gęstych, niskich riffach, brzmienie pozostaje nadal bardzo melodyjne i zaskakująco gładkie podczas grania solówek. Pogłos brzmi vintage’owo, naturalnie, bez stosowania żadnych modulacji wybrzmiewania. Daje on po prostu apetyczną iluzję wielkich koncertów, stanowi legalne wspomaganie gitarzysty, nadaje polotu, stanowi czystą emanację rockandrolla. I taki jest ten piec – konkretne, rasowe brzmienie, moc okiełznana w ryzach, wysoka jakość wykonania.