Miesiąc temu anonsowaliśmy tę markę minitestem, a teraz – idąc za ciosem – postaramy się zrecenzować w nieco obszerniejszym materiale instrument Kramer Nite V Plus.
Na początek dwa zdania przypomnienia. Firma Kramer to spory kawał historii rocka, ze wszystkimi jego charakterystycznymi zawirowaniami – i tymi prowadzącymi do nowych trendów, jak i tymi prowadzącymi na manowce. Markę Kramer w 1976 roku założyło dwóch pasjonatów gitary mieszkających w stanie New Jersey – Dennis Berardi oraz Gary Kramer. Jak czytelnicy mogli przeczytać przy okazji testu w listopadowym wydaniu TopGuitar, przez pierwszą dekadę nie wiodło im się jakoś rewelacyjnie – owszem, stali się znani, eksperymentowali z materiałami, stworzyli m.in. słynne „widelce”, świetnie brzmiące gitary i basy (model Travis Bean – od nazwiska poprzedniego partnera biznezowago Kramera) oparte na gryfie idącym przez korpus i wykonanym ze stopu aluminium. Jakkolwiek odporność takich konstrukcji na zmiany wilgotności była wybitna, to na zmiany temperatury już – mówiąc oględnie – nie do końca. Wiadomo, że metal jest wyjątkowo podatny na kurczenie i rozszerzanie pod wpływem zimna i ciepła, a warunki sceniczne obfitują w skoki temperatury… Instrumenty te okazały się po prostu niepraktyczne, bo powodowały wieczne problemy ze strojem.
Geneza
W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych na fali popularności konstrukcji typu superstrat udało się Kramerowi rzucić gitarowy świat na kolana. Stało się tak dzięki Eddiemu van Halenowi, który związał się z tą marką wcześniej, stając się na jakiś czas najlepszym gitarzystą globu. Jego Kramer Floyd Rose Sustainer, na której nagrał m.in. kultową płytę „5150”, to dzisiaj gitarowa ikona i pierwowzór superstrata. Dostrzegając zapotrzebowanie na niezawodny system tremolo o szerokim zakresie działania, Kramer wykupił na wyłączną licencję system Rockinger, który to właśnie zwrócił uwagę Eddiego. Panowie Dennis i Gary jako pierwsi dostrzegli potencjał Floyd Rose’a, pozostając dzięki temu cały czas w gitarowej awangardzie i przodując w temacie gitarowych innowacji. W 1998 roku marka została jednak wykupiona przez Gibsona i może dzięki temu właśnie do dzisiaj prezentuje swoje superstraty, które – tak jak nasz tytułowy V Nite Plus – mają wybitnie atrakcyjny design, są solidnie wykonane, nawiązują do najlepszych czasów heavy metalu i… nie rujnują portfela! Na sygnaturę tej gitary zdecydował się Charlie Parra – jak pisaliśmy miesiąc temu, jest to interesujący shredder, który udowadnia, że dalekie Peru to nie tylko kraj fletni Pana. Charlie wydaje własne płyty, ma miliony odtworzeń na kanale YouTube i gra na gitarze, aż wióry lecą.
Budowa
A wióry lecą konkretnie z modelu NiteV, który od lat święci tryumfy, stanowiąc wariację na temat słynnej gibsonowskiej „fałki” podrasowanej kształtem i wyposażeniem do kramerowskich standardów. Wiosło to zostało genetycznie zaprogramowane do shredderki i metalu, a zbudowano je z samych klasycznych materiałów – mahoniu (deska), klonu (szyjka) oraz hebanu (podstrunnica). Jako się rzekło, kramery od zawsze słynęły z doskonałego zaadaptowania mostów Floyd Rose do swoich instrumentów, były one nieodłącznym ich elementem, a tu niespodzianka – NiteV Plus nie posiada takowego. Mamy więc stały, pewny mostek tune-o-matic (wychodzi tu „opieka” Gibsona), a struny zostały przeprowadzone przez korpus. Niewątpliwie pozwala to na więcej w temacie scenicznej kinetyki ruchów i ogólnej siły „przyłożenia” łapy do instrumentu. Można z tą gitarą polatać po scenie, czy pozwolić sobie na atak a la Pete Townshend. Kramera doposażono także w przetworniki Seymour Duncan Alternative 8 – bridge oraz SD ’59 Classic – neck. Przetworniki są bez obudów, co w połączeniu z klasycznym mostkiem i wyjątkowo atrakcyjnym wykończeniem (alpine white) daje piękny metalowo-oldschoolowy obraz. Radius podstrunnicy to 12 cali, skala 25,5 cala, a liczba progów to dwadzieścia pięć wielkości jumbo. Jeśli dodamy do tego pewne, niezawodne maszynki Gotoh oraz struny Dunlop 10–46, możemy śmiało ryzykować tezę, że ten instrument spełni większość oczekiwań miłośników heavy metalowego łojenia. Jednocześnie wszystko to umożliwia wygodne wymiatanie, nawet gdy Nite V Plus wisi nisko, w okolicach… no dobra, w okolicach ud. Przekrój szyjki dostosowano do takiej gry, jest to bardzo wygodne i jeszcze bardziej kozackie wizerunkowo – bez dwóch zdań. Jednocześnie gwarantuje gęsty, mięsisty, pełny dźwięk z rewelacyjnym sustainem, który jest w dziewięćdziesięciu procentach przeznaczony do dalszej obróbki, czytaj: przesterowania. To spełnienie podstawowych oczekiwań gitarzystów metalowych. Oczywiście do gry w pozycji siedzącej przydałaby się (chyba jak każdej gitarze typu V) rozkładana, metalowa podpórka, montowana w niektórych gibsonowskich „fałkach”. Ostatecznie jednak, jeśli komuś bardzo jej brakuje, może oddać gitarę do sprawdzonego lutnika, który na pewno zrobi to jak trzeba.
Brzmienie
Miałem okazję przetestować (a może powinienem od razu napisać: przesterować?) to wiosło na piecu Blackstar TH Stage 60 MkII, a więc na topowym, uniwersalnym „wielozadaniowcu”. Zaczęło się od małego dysonansu poznawczego. Instrument jest wyjątkowo lekki i gdy wpinałem go do combo, zasugerowałem się tym, oczekując jakiegoś lekkiego, cienkiego brzmienia na cleanie. Od razu mówię – było zgoła inaczej! Brzmienie tej fałki jest przepotężny, można ją nazwać prawdziwym riff-makerem, bo do tego typu gry (oprócz oczywiście solówek granych w okolicach dwudziestego czwartego progu…) została ona stworzona. Tym, co najpierw rzuca się w uszy, jest „wszystkomogący” środek pasma. Tak naprawdę to żadnych częstotliwości nie brakuje, całość spektrum brzmieniowego jest pięknie oddana, ale wszystko to jest jakby formowane przez środek pasma, to on nadaje kształt i charakter brzmieniu, a co za tym idzie riffom, solówkom, akordom, zagrywkom, wszelkim elementom gry. Dzięki temu faktura, czyli detaliczność i konturowość są dominantami brzmienia NiteV Plus. Barwy natomiast typowo oscylują pomiędzy chłodnymi, surowymi i ascetycznymi, a nagromadzeniem harmonicznych o ciemnych i gorących barwach. Grając gęstym przesterem, nie rozlewa się on niekontrolowanie poza frazy, nie dudni w niższych pozycjach, ale właśnie przez to specyficzne traktowanie brzmienia środkiem, mamy wrażenie krojenia przestrzeni wokół nas i skupiania brzmienia w gęste bloki odpowiadające poszczególnym składowym gitarowych zagrywek. Potężne wyładowania brutalnej siły Kramera są chyba odczuwalne nawet przez głuchych – dawno nie miałem przyjemności gry na instrumencie dysponującym tak niepohamowaną energią.
Nie ma tu przeciwieństw, ponieważ ta gitara jest od początku do końca uszyta na miarę dzisiejszego gitarzysty metalowego.