Patrząc na ten wzmacniacz, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że zapachniało innowacją i futuryzmem. Czasami wielkie rzeczy pojawiają się cicho i bez wielkich fanfar. Wydaje się, że Evo 1 tak właśnie zamierza „zainstalować się” w naszej świadomości – spokojnie, ale na trwałe.
Jedno, co może dziwić, to to, że poważnej wielkości head Markbass Evo 1 dysponuje mocą 500 W na 4 Ohm i 300 W, gdy pracuje z obciążeniem 8 Ohm. Nie, żeby więcej było potrzebne (500 W wystarczy nam w 99% naszych muzycznych przygód), ale osobiście jestem przyzwyczajony do „mocarniejszych” headów rackowych tej wielkości. Gdy jednak zagłębimy się w jego możliwości, stanie się jasne, że ich ogrom musiał spowodować takie a nie inne gabaryty. Ten head to obecnie jeden z najbardziej zaawansowanych technologicznie wzmacniaczy basowych reprezentujących klasyczne podejście do tematu, tzn. bez cyfrowych banków brzmień czy wyświetlaczy LCD, ale z wieloma presetami brzmienia (wybieranymi tradycyjnie – przełącznikiem obrotowym) i możliwością ładowania modulacji do każdej z dwóch sekcji FX poprzez port USB. Nasz head łączy się ze stroną markbas.it, a w zasadzie z aplikacją Markbass Evo Control, którą na tej stronie odnajdujemy, i pozwala konfigurować zarówno presety brzmień i wiele efektów modulacyjnych czy dynamicznych. Evo 1, który przy tym wszystkim waży niewiele ponad 3 kg, zachwyca zarówno swoją powierzchownością, jak i tym, co kryje w sobie.
Imponderabilia
Wzmacniacz zachwyca z kilku powodów. Przede wszystkim, po raz pierwszy chyba połączono ogień z wodą, czyli nowoczesny przesterowany kanał z klasycznym, markbasowym torem czystym. Producenci piszą, że osiągnięto dzięki temu to, o czym od dekad marzyli basiści. Nie do końca, bo przecież istnieją preampy podłogowe dysponujące dwoma torami z możliwością ich miksowania. Prawdą jest natomiast, że do tej pory nie było dane basistom w tak pełnym zakresie i zaawansowanym stopniu wybierać pomiędzy torami drive i clean z poziomu wzmacniacza basowego. Jeszcze większe znaczenie ma to, że każdy z dwóch kanałów ma aż sześć presetów brzmienia, które różnią się między sobą znacznie, i dzięki temu już fabrycznie mamy do dyspozycji dwanaście wielce atrakcyjnych brzmień, dostępnych na zawołanie. Są to prawdziwe klasyki, różniące się nieraz od siebie kompletnie. Na przykład presety kanału pierwszego (input 1) to m.in. najlepsze z brzmień Markbassa, emulacje rockowego walca Ampega SVT-VR czy vintage’ovego klasyka Sunn T, a na kanale drugim (input 2) znajdziemy Tech 21 SansAmp, Fender Bassman czy totalny unikat – Marshall Major! Gdy dodamy do tego sekcję cyfrowych efektów modulacyjnych (fabrycznie załadowano tam kompresor na kanale 1 i chorus na kanale 2) oraz, przelotnie patrząc na panel tylny, osobne wyjścia XLR dla poszczególnych kanałów, tudzież gniazdo USB, mamy już ogólny, ale imponujący obraz Markbassa Evo 1. Do heada dopasowany jest footswitch Evo 1 Controller, który pozwala obsługiwać wzmacniacz właśnie jak zwykłą pedalboardową kostkę, ale – gdyby tego było mało – możemy kontrolować go także przez sterownik MIDI.
Obsługa
Wzmacniacz ma dwa kanały, z których jeden (input 1) jest kanałem czystym, a drugi (input 2) jest kanałem o charakterystyce drive. Mają one jednak takie same możliwości regulacji brzmienia i korekcji barwy dźwięku. I tak, idąc od lewej, na panelu przednim widać regulację czułości wejścia gain, trójpasmową korekcję częstotliwości low, mid, high, dalej siłę sygnału poszczególnych kanałów (level) oraz domiksowanie do toru akustycznego efektów modulacyjnych (FX 2 level). Potencjometr mix ustala proporcje pomiędzy kanałami na wyjściach kolumnowych, a master (to już jedna sztuka) ustala poziom sygnału na wyjściu kolumnowym speakon. Jeśli dodamy do tego gniazda aux (mały jack), potencjometr głośności wzmacniacza słuchawkowego oraz tuner, którego wskazań trzeba się nauczyć (trójkolorowe diody obrazują stopień odstrojenia, jak też strojący dźwięk), będziemy mieli komplet.
Wbrew pozorom obsługa jego bardzo zaawansowanego heada jest prosta. Wystarczy poznać lokalizację wszystkich logicznie i intuicyjnie uszeregowanych regulatorów, by z zamkniętymi niemal oczami dokonywać szybkich korekt. Napisałem „niemal”, bo tak do końca zamknąć ich nie można – trzeba się jeszcze nauczyć czytania diod LED, których jest kilka na tym panelu. Przede wszystkim te przy gniazdach kanałów – mówią o stopniu przesterowania sygnału. Potem te przynależne do tunera, potem te informujące o działaniu modulacji FX i wreszcie dwie ostatnie pokazujące, jaki sygnał dociera do wyjścia kolumnowego (po zmiksowaniu dwóch kanałów) oraz boost, czyli aktywowane podbicie dźwięków. Panel tylny to skromniejsze funkcje, ograniczone rzecz jasna do przeróżnych gniazd. Najciekawsza rzecz to wspomniane już dwa osobne wyjścia XLR. Umożliwiają one przesyłanie dwóch osobnych sygnałów z dwóch kanałów (nr gniazda odpowiada numerowi kanału), co m.in. oznacza możliwość podłączenia dwóch gitar basowych do dwóch kanałów i osobną ich transmisję. Takie rzeczy tylko w Markbassie!
Brzmienia
Wypadałoby zacząć od presetów, bo to są punkty wyjścia do dalszych basowych zabaw i igraszek z dźwiękiem. Jak już wspomniałem, oferują one barwy czasem skrajnie odmienne, różniące się nawet odczuwalnie poziomem głośności! Na szczęście ich wspólnym mianownikiem jest atrakcyjność oraz jakość. Atrakcyjność wyraża się przede wszystkim w sugestywności graniczącej z namacalnością emulowanych wzmacniaczy, jeśli zamkniemy oczy w ślepym teście, to osoby osłuchane z basowymi klasykami naprawdę nie będą miały problemu, by przyporządkować poszczególne presety do klasycznych modeli wzmacniaczy. W żadnym z nich nie zabraknie natomiast głębi oraz tego gęstego, tłustego tonu, za jaki kochamy markbassy. Tym razem nie było trzeba do tego filtrów VFL i VGB – korekcja pozwala na to samo, trzeba tylko poświęcić jej chwilę. Dla studyjnych kocurów, którzy nigdy nie wiedzą, jakiego brzmienia będą potrzebować, to rzecz nie do przecenienia. Basistom koncertującym pozostaje wybrać jedno z dwunastu brzmień, odpowiadające akurat wykonywanemu gatunkowi muzycznemu, i cieszyć się jego wybitną wręcz projekcją. Co do jakości, to gwarantuje ją po prostu markbassowy tor sygnału, który przy odpowiedniej głośności, dobrym instrumencie i umiejętnościach wywołuje ciarki na plecach. Ten zapas mocy, zakres spektrum częstotliwości, zasób niskich tonów, bogactwo odcieni barw, kreowanie wrażeń z kategorii emocjonalnych… To wszystko składa się na dźwiękową jakość w wydaniu Markbass Evo 1. Sekcja efektów FX, jak można się domyślić, także nie wprawia w zakłopotanie, ale po prostu w pełni zadowala. Są to cyfrowe modulacje, ale jeśli chodzi o gitarę basową, to jest to nawet lepiej, bo nie każdy analogowy układ radzi sobie z nagromadzeniem najniższych częstotliwości. Tutaj zapisany fabrycznie chorus jest perfekcyjny, obejmuje wszystkie pasma równomiernie i można go dowolnie dawkować. Kompresor natomiast działa dość intensywnie, dlatego chętni powinni skorygować jego parametry w komputerze. Ogólnie jest to wzmacniacz atrakcyjny zarówno designersko, jak i praktycznie – w tym przypadku moc będzie z nami.