Testował: Grzegorz Ufnal
Po niedawnym głośnym, w przenośni i dosłownie, sukcesie małych wzmacniaczy Lunchbox, firma ZT zaprezentowała gitarzystom combo z większym głośnikiem. ZT Club to sprzęt, obok którego żaden gitarzysta nie przejdzie obojętnie; model ten już zyskał opinię najlepszego podręcznego wzmacniacza na rynku.

Mały, głośny i do tego świetnie brzmiący – przecież to zbyt piękne, aby było prawdziwe. Dotychczas normalnym było, że jeśli wzmacniacz jest niewielkich rozmiarów, to i małej mocy, brzmi kiepsko i najczęściej jest tranzystorowy. Tak było do tej pory, ale odkąd pojawiły się wzmacniacze ZT, na twarzach wielu gitarzystów elektrycznych, akustycznych i basowych obcujących z nimi po raz pierwszy maluje się osłupienie.
Jak to możliwe, że takie małe pudełko może grać tak dobrze i do tego tak głośno?! Jak to możliwe, że mały tranzystorowy wzmacniacz generuje okrągły i miły dla ucha, duży dźwięk?! Takie pytania pojawiają się zarówno w wypadku mniejszego ZT Lunchbox, jak i testowanego modelu Club 12. Dwunastka w nazwie wskazuje, że w obudowie zamontowano głośnik dwunastocalowy, choć prawdę mówiąc, combo wcale na to nie wygląda, bo jego obudowa jest niewiele większa od samego głośnika. Nie ma chyba gitarzysty, któremu nie doskwierałaby konieczność noszenia ciężkich wzmacniaczy. Każdy marzy o lekkim, dobrze brzmiącym i głośnym wzmacniaczu na próby, jamy w klubach i mniejsze koncerty. Dlatego ZT Club okazał się prawdziwą sensacją ostatnich miesięcy. Przez lata tak wielu ludzi potrzebowało takiego sprzętu…
Małe srebrne pudełko
Club 12 waży około 10 kg i posiada 200 W mocy! Panel regulacyjny umieszczony na górze obudowy jest bardzo prosty i zawiera Gain, Volume, Bass, Treble oraz Reverb. Na tylnej ścianie zamkniętej obudowy znajdziemy gniazda pętli efektowej, słuchawkowe oraz umożliwiające podłączenie zewnętrznego głośnika, a także iPoda (AUX). Wzmacniacz posiada bardzo duży headroom i teoretycznie wystarczyłoby jedno pokrętło do regulacji głośności – Volume. Gain służy tutaj jednak do optymalnego wysterowania sygnału dla końcówki mocy w przypadku różnej mocy przetworników. Warto o tym pamiętać, bo ZT Club 12 to wzmacniacz tranzystorowy i nadmierny gain w pierwszym stopniu może wprowadzać bardzo nieciekawą charakterystykę, zupełnie różną od miłego dla ucha nasycenia i kompresji dźwięku występującej w stopniach lampowych. Trzeba jednak przyznać, że ZT z wieloma problemami dotyczącymi tranzystorów radzi sobie zdumiewająco dobrze. Właściwie trudno w brzmieniu tego wzmacniacza zauważyć cechy konstrukcji solid state, brzmi on raczej, nie bójmy się tego słowa… lampowo! Co więcej, lampowy charakter brzmienia osiągnięto na drodze analogowej, nie zaś poprzez popularne dzisiaj symulacje cyfrowe. Większość tranzystorowych wzmacniaczy na rynku na ogół zachowywała się jak zaadaptowany na potrzeby gitarowe sprzęt Hi-Fi, a modyfikacja polegała jedynie na zastosowaniu głośnika 12” i odpowiednim zestrojeniu korekcji. Najogólniej rzecz biorąc, wzmacniacze działały bardzo liniowo i równomiernie w całym paśmie i w całym zakresie głośności, co w wypadku sprzętu gitarowego nie najlepiej wpływa na brzmienie. Ucho ludzkie jednak dalekie jest od liniowości, a ucho gitarzysty szczególnie. Rzecz tkwi właśnie w drobnych i subtelnych niedoskonałościach parametrów, które – świadomie czy nie – lubimy i znamy z konstrukcji lampowych.

Inżynierom ZT udało się skonstruować wzmacniacz tranzystorowy, który posiada brzmienie bardzo przyjazne wszystkim gitarzystom, oczywiście mowa tutaj o czystym brzmieniu. Nie da się ukręcić w ZT Club 12 wielkiej siły przesterów. Wzmacniacz bardzo dobrze zachowuje się w towarzystwie wpiętych z przodu stompboxów. Obawiałem się, jak ZT zareaguje na efekty przesterowujące, bo tranzystory w takich konfiguracjach często pokazują swoją jazgotliwą naturę ze zdwojoną siłą. Nie tym razem; ten wzmacniacz zagrał bardzo ładnie zarówno z Tube Screamerem, ProCo RAT i ciężkim efektem MXR Fullbore Metal. W ostatnim przypadku podołał, choć trzeba przyznać, że z trudem. Prawdą jest, że podłączenie Fullbore to test dość ekstremalny – efekt ten jest ciężkim wyzwaniem dla wielu dużych wzmacniaczy i kolumn.

W praktyce
Myślę, że tym, co najbardziej interesuje wszystkich gitarzystów, jest możliwości praktycznego wykorzystania ZT Club 12. Po blisko miesiącu obcowania z tym combem lista możliwych zastosowań, w jakich znalazł się ten wzmacniacz, jest imponująca. W ciągu miesiąca stał się moim podstawowym narzędziem pracy, zastępując nie byle co, bo combo Mesa Lone Star. Kanał czysty i pogłos Lone Stara to poezja – potwierdzi to każdy, kto miał do czynienia z tym wzmacniaczem. ZT zastąpił go nie dlatego, że zabrzmiał lepiej, bo nie łudźmy się – nie zabrzmiał. Lone Star to ścisła i bezdyskusyjna czołówka, ale jak każdy lampiak, waży okrutnie dużo i jest jak każdy duży wzmacniacz nieporęczny. ZT brzmi bardzo dobrze, jest mały i ma moc! Czegóż więcej trzeba w blisko dziewięćdziesięciu procentach sytuacji, z jakimi spotyka się gitarzysta? Testy, ćwiczenie, granie w klubach, koncerty, jamy – to wszystko są sytuacje, w których ZT Club 12 spisuje się znakomicie. Ok, trzeba uściślić, że do metalowej kapeli z nadużywającym blach bębniarzem może nie za bardzo, choć i tutaj dałby radę, gdyby okiełznać trochę perkusistę.
Konstruktorzy ZT wyposażyli Club 12 w cyfrowy pogłos o sprężynowym charakterze. Pogłos jest nieduży, ale bardzo ładzie brzmiący i świetnie dopełniający brzmienie produkowane przez to małe combo. Ten sprzęt powinien zainteresować głównie gitarzystów z kręgów jazzowego, bluesowego i fusionowego oraz wszystkich tych, którzy grają dużo koncertów i prób w różnych składach, są mobilni i zapracowani. Gitarzyści jazzowi, którzy do tej pory nie widzieli alternatywy dla Polytone’a, również powinni zwrócić uwagę na srebrnego malucha. Tego typu drugi wzmacniacz dla własnej wygody powinien mieć każdy – ot, takie małe spec komando na każdą okazję. Ponadto ZT Club 12 sprawdził się idealnie jako uzupełniający, satelitarny wzmacniacz we wszelkiego rodzaju układach wet/dry. Główny sygnał (suchy) wydobywał się w moim przypadku z Lone Stara, a dopełniający (przetworzony delayem czy chorusem) z małego ZT. Na większych scenach – rewelacja! W wypadku ZT mamy do czynienia z zestawem rozsądnych rozmiarów, łatwym w transporcie i mobilnym. Daje przy tym spory zapas mocy. Mesa to 100 W i pełna lampa, ZT to 200 W i tranzystor. Oczywiste jest, że lampowa setka będzie głośniejsza, ale ZT nie ustępuje jej aż tak znacznie – co ważniejsze, w tej konfiguracji stanowi tylko przestrzenne dopełnienie, a więc i tak musi grać ciszej. W układzie wet/dry ta para uzupełniała się wyśmienicie. Wzmacniacz przy gałce Volume rozkręconej do 1/3 skali generuje już sporą moc, wystarczającą do większości zastosowań.

Podsumowanie
Combo ZT Club 12 powstało poniekąd z inspiracji najlepszymi wzmacniaczami butikowymi. Najlepsze źródła, zdolni konstruktorzy i świadomość potrzeb gitarzystów dały rezultat zdumiewająco dobry. Brzmienie, które z pewnością zadowoli większość gitarzystów, zwarta, przemyślana konstrukcja, moc i funkcjonalność, która nie ma sobie równych na rynku. Coraz większe rzesze gitarzystów sięgają po wzmacniacze ZT – do tej grupy dołączyli m.in. Billy Gibbons, Richie Sambora i muzycy z SONIC YOUTH. Prawdę mówiąc, teraz nie dziwię się Jasonowi Newstedowi, byłemu basiście zespołu METALLICA, który wręcz oszalał na punkcie ZT.
Test ten napisałem, bazując na doświadczeniu zdobytym poprzez wykorzystanie ZT Club 12 w warunkach bojowych. Z premedytacją dokonałem pewnego rodzaju porównań srebrnego malucha z dużym, znakomitym wzmacniaczem lampowym. ZT dowiódł, że swoją funkcjonalnością może z powodzeniem konkurować lub być uzupełnieniem tego drugiego. Wzmacniacz taki jak Club 12 powinien znaleźć się w arsenale każdego gitarzysty zajmującego się profesjonalnym graniem, ale – niezależnie od stopnia zaawansowania i rodzaju uprawianej muzyki – ZT to propozycja, za którą przemawia po prostu rozsądek.
Cena: 1 499 PLN
Sprzęt dostarczył: Lauda Audio – www.lauda-audio.pl
Strona producenta: www.ztamplifiers.com