Po lekturze „Acid For the Children”, stwierdziłem, że dobrze byłoby zachęcić Czytelników TopBass, by także przeczytali tę autobiografię. I może najlepiej zrobić to poprzez wyimki z książki.
Wybór był trudny, bo to bardzo szczere i czasami szokujące wyznania, a każde z nich bardzo obrazowe i sugestywne, odkrywające między wierszami zranioną duszę wrażliwego, zakompleksionego dzieciaka. Dzieciaka, któremu dorosły Flea nie szczędzi krytyki… Opowieść jest podzielona na krótkie rozdziały, które łyka się jeden za drugim. Michael ubrał jednocześnie tę opowieść w okoliczności słonecznego Hollywood, gdzie wychowywała go ulica i gdzie zasmakował wszystkich zakazanych owoców, nie odmawiając sobie praktycznie niczego. Michael Balzary nie był aniołkiem ale to Anioły, jak często powtarza, uchroniły go od marnego losu i śmierci. Zresztą tytuł książki nie jest przypadkowy – narkotyki towarzyszyły Flea i jego kompanii całe nastoletnie życie. Nie brakowało w nim wzlotów i upadków, nawet takich, w których naprawdę jechał po bandzie. Pomimo tego całego ładunku młodzieńczej głupoty (jak sam to często określa), ze wspomnień Michalea wyłaniają się wartościowe i mocne treści, będące oceną moralną i etyczną jego niektórych życiowych wyborów. Flea niestety nie miał oparcia w rodzicach, to siostra była bratnią duszą w ich dziecięcych niedolach. Rodzina Balzary’ego była ewidentnie dysfunkcyjna – jego surowy ojciec zostawił ich i wrócił do Australii, ojczym – furiat i basista-jazzman zaprowadził z kolei otwarty, towarzyski dom, w którym grało się jazz i balowało w pełnym przekroju społecznym, bez względu na kolor skóry i wyznanie. Matka starała się jak mogła, ale nie wszystko od niej zależało… No i muzyka. Od najmłodszych lat towarzysząca Balzary’emu, od jazzu, przez punk, po rock. To ona nim nawigowała, tym mocniej, im był starszy i może dzięki niej nie skończył gdzieś w kryminale albo – mówiąc dosadniej – w piachu. A wszystko to skąpane słońcem Los Angeles, owiane bryzą oceanu i przykryte kurzem ulic. Trzeba przyznać, że ten klimat Flea oddał wspaniale. Historia kończy się, gdy powstaje Red Hot Chili Peppers i… zapowiedzią drugiej części wspomnień (!), która, jak nie trudno się domyślić, pewnie już się pisze, a może jest już napisana.
*
Po raz pierwszy zafascynowałem się muzyką w wieku pięciu lat. Gdy szedłem wzdłuż ulicy nieopodal domu, kilkoro starszych dzieciaków krzyknęło do mnie z bocznej alejki, namawiając mnie, bym do nich przyszedł. Gdy się zbliżałem – lekko przestraszony – usłyszałem metaliczny, zniekształcony dźwięk muzyki rockowej granej na skleconych naprędce instrumentach: pokrywkach od kubłów, miotłach, trąbkach stworzonych z szyszek… Grali i kiwali się do rytmu.
Byłem zaskoczony, zmieszany i zachwycony. To było coś nie z tego świata. Skończyli piosenkę i myśląc, że mnie nabrali, uśmiechnęli się szeroko i spytali: „Jak ci się podoba nasz zespół?”. Czując, że robią mnie w konia, odwróciłem się i pobiegłem do domu.
Oczywiście bardzo szybko zorientowałem się, że dźwięki dochodziły z ukrytego radia, ale przez krótką chwilę zastanawiałem się, jakim cudem grają i byłem tym wszystkim niesamowicie podekscytowany. A skoro to nie oni, skoro nie byli rozwiązaniem tej zagadki, to co było? Czy dzieciaki potrafią tak grać? Czy te dźwięki pochodzą z Marsa? Pewny byłem tylko jednego – to magia.
Zacząłem wymyślać zabawne pioseneczki. Jedna była w bluesowym klimacie z elementami rapu. „Mama i tata i mały Lu, każde z nich ma coś dla nas tu. Zapakuj to szybko i do pieca włóż, szybko się zagrzeje, więc pamiętaj o nadzieniu”. Nie mam pojęcia, o co mi chodziło. Pewnego dnia śpiewałem ten numer zawzięcie w mojej sypialni, gdy w drzwiach pojawiła się moja siostra, naśladując mnie i śmiejąc się do rozpuku. Było mi tak wstyd, że chciałem wpełznąć pod kamień i nigdy spod niego nie wyjść. Nakryto mnie. Kilka lat później podśpiewywałem sobie, słuchając Till There Was You Beatlesów. Usłyszała to mama i powiedziała: „Michael, brzmisz okropnie, strasznie fałszujesz!”. Nigdy nie byłem pewny swoich wokalnych umiejętności.”
*
„Mam osiem lat. Mama i Walter urządzają imprezkę w niedzielne popołudnie w naszym nowym domu. Mnóstwo jedzenia i procentów, w powietrzu dominuje zapach trawki, wszyscy dobrze się bawią. Jakaś połowa towarzystwa to czarni (etniczna mieszanka spotykanych przez nas ludzi to jeden z najlepszych elementów naszego nowego życia). W salonie, na miejscu zajmowanym zazwyczaj przez mały stolik, stoi skromny zestaw perkusyjny. Obok pianino oraz mnóstwo skrzyń na instrumenty dęte. Biegam dookoła, podekscytowany możliwością spotkania wielu tak różnych od siebie osób i wszyscy zagadują mnie i żartują. Na papierowych talerzach leżą kanapki z makaronem zapiekanym w sosie serowym roboty mamy, obok nich stoją usmarowane szminką, zapomniane przez właścicieli kubki z resztkami alkoholu. W pewnym momencie paru gości wyjmuje ze skrzyń instrumenty, perkusista zaczyna ostukiwać zestaw, a Walter podnosi swój wielki niemiecki kontrabas. „Zagrajmy Cherokee. Szybką wersję. Raz i dwa i raz dwa trzy cztery”… BAM!!! Zaczynają grać i jestem w szoku. UNOSZĘ SIĘ. Przeszywają mnie wiązki światła, tarzam się roześmiany na podłodze – ściana, dywan, sufit, pot, okno, bęben, lśniący, złoty kolor… Jestem w transie niczym stara kobieta bredząca podczas religijnych obrzędów, tyle że ja zaśmiewam się do rozpuku, a ten niezwykły rytm rzuca mną po całej podłodze. To ekstatyczny trans. Nie sądziłem, że człowiek może się czuć tak wspaniale. Wstaję, by lepiej się im przyjrzeć. Walter pochyla się nad swoim kontrabasem, perkusista wczuwa się w rytm, uśmiechając się przy tym luzacko i popalając papierosa, sekcja dęta skupia się na wdechach i dmuchnięciach, a pianista improwizuje na całego. Nie byłbym pod tak wielkim rażeniem nawet, gdyby w tamtym momencie stanął przede mną Mojżesz i sprawił, że rozstąpiłoby się morze, ani gdyby mój pies zaczął nagle gadać idealną angielszczyzną niczym sama królowa brytyjska. To już nie były dzieciaki w bocznej uliczce dzierżące w dłoniach miotły. To prawdziwi muzycy. Po dziś dzień czerpię motywację z tego, co przeżyłem wtedy w tamtym pokoju.”
*
„Gdy Walter grał na swoim kontrabasie, atakował struny z pierwotną zaciekłością, która robiła na mnie olbrzymie wrażenie. Za każdym razem. Oplatał instrument swoim ciałem niczym boa dusiciel wyciskający ostatnie tchnienia z guźca upolowanego w dżungli, oddawał się cały tym basowym motywom i grał tak, jakby zależało od tego jego życie. Żar bił aż po samo niebo. Czad jak skurwysyn! To było niezwykle fizyczne doświadczenie. Grał z brutalną wściekłością, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Byłem wtedy dzieciakiem i do tamtej pory nie widziałem muzyków na żywo, więc zakładałem, że tak się po prostu robi. Gdy obserwowałem innych muzyków, prezentujących bardziej luźne i pogodne usposobienie podczas gry, arogancko zakładałem, że po prostu nie są tak dobrzy jak on. Pocił się przy tym obficie przez swoją wzorzystą afrykańską koszulę, jego twarz czerwieniała, a przyciężkawe ciało przybierało dziwne kształty, jakby wpadał w furię. Oczy gwałtownie się zamykały i odpływał. Złość, cierpienie i frustracja, które towarzyszyły jego życiu, znajdowały ujście w tym niesamowitym rytmie. Od tamtej pory widziałem na własne oczy występy wielu niesamowitych jazzmanów, choćby Rona Cartera, Charliego Hadena, Raya Browna czy Johna Patitucciego. I choć byli lepsi pod względem konstrukcji utworów, harmonii, brzmienia czy melodyki partii solowych, to nigdy w życiu nie spotkałem się z tym, by ktoś zagrał szybkie, ciężkie pasaże basowe z taką intensywnością jak Walter Urban Jr. Widziałem też mnóstwo zespołów punkrockowych, na koncertach których lała się krew, a nastoletni bunt był wyrażany poprzez sztukę w niezwykle oryginalny sposób, ale żaden z tych muzyków nie był w stanie grać z tak mroczną, dziką intensywnością. Walter przepadał w muzyce. Wystrzeliwał mnie w pieprzony kosmos niczym Thelonious Monk. Był szaleńcem. Pokochałem szaleńca.”
*
„Pewnego razu przez jeden z ataków szału Waltera nie mogłem spać całą noc. Ucieczką było dla mnie spędzenie całego dnia na zajęciach karate i gdy wsiadałem do autobusu powrotnego, byłem już wykończony. Był późny wieczór, a oprócz mnie jechały ze dwie osoby. Gdy wchodziłem do środka, pojawiło się trzech młodych facetów, którzy poszli za mną. To byli typowi członkowie gangu, ubrani na ciemno, do tego z chustami i kapeluszami na głowach. Byli na strasznym haju, może po prostu zjarani, ale sprawiali wrażenie, jakby wzięli coś mocniejszego, kokainę albo PCP. Szli przez autobus tak, jakby był ich własnością. Lepiej było z nimi nie zadzierać, ale nie czułem się zagrożony, bo goście wyraźnie byli w swoim własnym świecie.
Jeden z nich śpiewał wysokim falsetem refren Night of the Thumpasorus Peoples grupy Parliament. W jego głosie było coś niezwykłego. Śpiewał pozbawiony sensu tekst powoli i wyraźnie, a wysokie dźwięki rozbrzmiewały echem po pustym nocnym autobusie zmierzającym w stronę Hollywood. Dało się wyczuć w tym wszystkim pewien element grozy. Podejrzewam, że lubił sprawiać, że ludzie czuli się niepewnie, a w każdym razie na bank miał w dupie to, co pomyślą inni. Jego gładkie wokalizy dodawały aury mistyczności gangsterskiemu wizerunkowi całej grupki. Sprawiały, że zdawali się być z zupełnie innego świata, ale także nadawały muzyce nowego wymiaru, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałem.
Gdy śpiewał, buntował się przeciwko całemu światu.
Siedziałem i gapiłem się przez okno, daleko odpływając myślami. Zdałem sobie sprawę, że muzyka ma moc jednoczenia ludzi, że może dać im prawdziwą siłę. Ci, którzy są wyrzutkami, potrzebują dźwięków, które dałyby im wiarę. Czegoś prawdziwego, czego nie da się po prostu sztucznie naśladować. To prawdziwa inspiracja dla buntowników i ludzi z marginesu, ścieżka dźwiękowa spacerów, którą tylko oni są w stanie zrozumieć. Głos tych, którzy w innych okolicznościach tego głosu nie mają.
Dotarło do mnie, że muzyka to nie tylko piękna zabawa, która ma za zadanie pomóc słuchaczom w odlocie i sprawić, że będą szczęśliwi. Pomyślałem o znanych mi starych jazzmanach, którzy nie mogli się przebić. Muzyka była dla nich ich własnym głosem, którego żaden bogacz nie był w stanie uciszyć. Pragnąłem nawiązać bliższą relację z takimi dźwiękami, wiedziałem, że tego nie da się udawać, trzeba wkładać maksimum siebie w każdy dźwięk. Autobus jechał dalej.”
*
Gdy mówię, że kocham Anthony’ego (Kiedisa – przyp. MW), nie mam na myśli pięknego wspierania się, wspólnego śmiechu, pomagania sobie w ciężkich czasach, jak to pokazują w filmach. Chodzi mi o taką miłość, jaką może się darzyć dwóch dysfunkcjonalnych dzieciaków szwendających się po ulicach Hollywood. Jesteśmy nierozłączni, imprezujemy razem, zrobimy dla siebie wszystko, ale jednocześnie potrafimy się ranić. Zdrada, strach, szantaże emocjonalne. Nigdy nikt nie zranił mnie bardziej od Anthony’ego i długie okresy naszej przyjaźni zeszły na braku zaufania i gniewie. Czy na tym polega braterstwo? Innego nie znam.
Nigdy w moim życiu przeznaczenie nie postawiło tak stanowczo na swoim. Nie mówię już nawet o zespole, ale o tym, że wszechświat zadecydował o naszym braterstwie. Nie mieliśmy nic do gadania. Może to kwestia wcześniejszych doświadczeń, może przenikające się elementy teorii Junga i Freuda oraz życiorysu Braci Marx. A może każdy z nas szukał spełnienia, które odnalazł w tym drugim. Po prostu w głębi serca wiedziałem, że zawsze będziemy sobie bliscy i że żaden z nas nie będzie należał do kręgów towarzyskich, które obserwowałem z dystansu, choćbyśmy nie wiem jak próbowali udawać.
Bez względu na wszelkie różnice, a jeden jest przeciwieństwem drugiego, naszym przeznaczeniem było wspólnie przejść przez to życie. Często się spieramy, ale miłość, która nas łączy, oraz nasza prawdziwa natura zawsze zwyciężają. Nie da się temu zaprzeczyć. Dwa minusy dają plus, przeciwne bieguny przyciągają się, tworząc energię. Byliśmy dwójką dziwaków, wciąż jesteśmy i zawsze będziemy. W dziwakach – a jak mawiał Jimi, z bycia dziwakiem trzeba być cholernie DUMNYM – najdziwniejsze jest to, że choćby nie wiem jak bardzo się kochali i szanowali, zawszę będą zbyt dziwaczni, żeby stworzyć jedność.
*
Pewnej deszczowej nocy w Hollywood zajaraliśmy z Hillelem i siedzieliśmy w jego datsunie 510 zaparkowanym przed domem, słuchając stacji KMET. W pewnej chwili błyskawica rozświetliła niebo, a chwilę po niej usłyszeliśmy potężny grzmot. Idealny moment, bo w programie DJ-a Jima Ladda właśnie zaczęło się Riders on the Storm Doorsów. „Jim Ladd to swój chłop”, powiedział Hillel. Usiadłem wygodnie w samochodowym fotelu, delektując się razem z nim tą chwilą. A potem Hillel, mówiąc o basiście Anthym, Toddzie Strassmanie, rzucił: „Mike, wiesz, że jakoś nie mogę się dogadać z Toddem. On chyba nie traktuje tego wszystkiego zbyt poważnie, nie przykłada się do prób. Nie ma ochoty poświęcić życia muzyce”. Przez chwilę zamilkł, gdy Jim Morrison śpiewał: „W tym domu się zrodziliśmy / Na ten świat nasz rzucono…”. A potem nagle powiedział: „A może nauczyłbyś się grać na basie i zastąpił go w zespole?”.
O tak.
To była chwila, w której jak nigdy wcześniej czułem się kochany.
Podekscytowany zdobyłem tani bas fendera dla początkujących i z miejsca zacząłem ćwiczyć.
*
Miałem jedną lekcję basu u Hillela. Powiedział mi, żebym używał pierwszych dwóch palców prawej ręki do szarpania strun – na zmianę, tak jakbym nimi chodził. Mieszkaliśmy blisko siebie. Gdy chciałem do niego zajrzeć, musiałem pokonać ledwie kilka przecznic. Mieszkał z matką i młodszym bratem, który rysował kapitalne komiksy. Całymi godzinami słuchaliśmy rockowych płyt Hillela – Hendrixa, Zeppelinów, Rush, Jeffa Becka czy Doorsów. Dla maniaka jazzu to wszystko było zupełnie nowe, ale Hendrix od razu trafił do mojego małego serca. Gdy leżałem na podłodze sypialni Hillela, zakochiwałem się w muzyce rockowej. Słuchałem Houses of the Holy, przeglądałem należącą do mamy Hillela książkę z grafikami M. C. Eschera, a dobiegające moich uszu dźwięki przenikały się, tworząc fascynującą całość. Wyobrażałem sobie, że ciskają mną niczym bezlitosna fala, nadając mojemu ciału nowy kształt i sprawiając, że dostaję skrzydeł. Zacząłem patrzeć na muzykę z nowej perspektywy, dostrzegając kolory i charakter zamiast nut i skal. Cały pokój emanował marzeniami Hillela o byciu gwiazdą rocka, zarażając mnie tymi samymi pragnieniami.
*
Używałem dwóch palców, jak nauczył mnie Hillel. Pewnego dnia w szkole, gdy siedziałem pod drzewem, zobaczyłem jak Ray gra na basie. Innym obok Anthym popularnym w szkole Fairfax zespołem była grupa Star. Czarne dzieciaki, które słuchały funku. Ray był ich basistą. Patrzyłem, jak poruszał niższe struny gitary basowej nasadą kciuka, pozwalając, by dźwięk odbijał się niczym piłka do koszykówki. Potem jego środkowy palec odpowiadał kciukowi, wchodząc pod wysokie struny i gwałtownie je podciągając. BUM kciuk POP palec i w górę… BUM POP BUM BA BUM POP POP. Rany boskie, co on wyprawiał. Byłem w szoku. Musiałem nauczyć się tak grać… I tak właśnie zrobiłem. O tak.
*
Byłem pierwszym z wielu basistów, których przyszli na przesłuchanie tego dnia.
Potem zjawili się Lee i Spit. Spit – niski, osobliwy, uśmiechnięty człowiek – wszedł i przywitał się ze mną. Umięśniony twardziel Lee ubrany był w obcisłe levi’sy, bezrękawnik tej samej marki, miał nastroszone czarne włosy, a jego ramię zdobił tatuaż z czaszką i przeszywającym go sztyletem (wtedy wciąż jeszcze tatuaże były niejako zarezerwowane dla outsiderów). Postawił sześciopak Budweisera na krześle, wziął jednego, otworzył, napił się, a potem podszedł do mnie, przedstawił się i przywitał się ze mną wylewnie. Miewałem już wtedy różne przezwiska, między innymi Flea, więc bez zastanowienia, by sprawić wrażenie punkrockowca, rzuciłem: „Jestem Flea”.
Lee wziął do ręki swojego les paula. Zaczął grać coś w dziwacznym tempie i spytał: „No dobra, Flea, znasz Camarillo?”. Spojrzałem mu pewnie w oczy i odparłem: „Znam je wszystkie”. Podszedł do mikrofonu i wyrzucił z siebie dynamicznie „1-2-3-4-1-2-3-4!”. Wczułem się mocno w rytm wybijany przez Spita. Przeżywał mnie od stóp przez jaja aż po samo serce. Pochodził z samego wnętrza ziemi. Numer się skończył, a ja wykrzykiwałem w ekstazie niczym zwierzę. Wyskoczyłem pod sam sufit i przez przypadek coś rozwaliłem. „To co teraz?”, spytałem. Widziałem już, że przy wejściu czeka kolejny kandydat na basistę. Rzuciłem mu lekceważące spojrzenie.
Tego samego wieczora Lee zadzwonił i oznajmił, że fucha jest moja.
Nigdy więcej nie miałem już normalnej pracy.
*
Punk rock otworzył mój umysł na zupełnie inny rodzaj myślenia, co przełożyło się na każdy aspekt mojego życia. Pewnego wieczora trafiłem na domówkę z gośćmi z FEAR. Byłem pijany i błąkałem się po pokojach, szukając rozrywki. W końcu trafiłem do jednej z sypialń tego wielkiego, starego, okazałego domu i usłyszałem muzykę, z którą nigdy wcześniej się nie spotkałem. Od razu zwróciłem na nią uwagę. Spit stał obok, więc spytałem go: „Co to jest?”. Odparł lekceważąco: „A, to Germs. Za cholerę nie potrafili grać, a wokalista był strasznym typem”. Słyszałem już wcześniej o Germs, zresztą bezskutecznie próbowałem dostać się na ich ostatni w historii koncert w Starwood. Zrobiło mi się niezwykle przykro, gdy przeczytałem o śmierci wokalisty, choć nic o nim nie wiedziałem. Ale nie chciałem się wychylać w FEAR ze swoimi poglądami, więc odpuściłem temat i wznowiłem moje poszukiwania idealnej punkówy na imprezie.
Następnego dnia poszedłem do sklepu z płytami i kupiłem album Germs, (GI). W Hiltonie przy Wilton panował spokój, nie było tam nikogo oprócz mnie. Może Fabrice malował coś po cichu w którymś zakamarku. Założyłem słuchawki, włączyłem płytę i położyłem się na brudnym dywanie. Gdy tylko do mych uszu dotarło pierwsze przeszywające sprzężenie w What We Do Is Secret, cały świat nagle zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Brzmienie tej muzyki całkowicie mną zawładnęło. W trakcie tych 38 minut i 14 sekund na zawsze zmienił się sposób słuchania przeze mnie muzyki. Całość była znacznie bardziej okazała niż suma części składowych tego dzieła. Poetyckie teksty, wnikliwe i wizjonerskie, muzyka oplatająca się wokół mojego serca niczym stare winorośla pokrywające potężny dąb i przepływająca niczym potężne wody rzeki okalające wielki głaz na środku jej koryta. Pomimo przedziwnej brutalności ta muzyka sprawiła, że poczułem się dobrze i nie byłem samotny. Ci goście po prostu dawali czadu, ale w ich muzyce tkwiła siła, na którą nie mieli wpływu, może nawet sami jej nie dostrzegali, a jedynie bezwiednie otworzyli magiczny kufer i pozwolili, by wyleciała z niego cała ta duchowa moc. Poczułem się spełniony i otwarty. Wpatrywałem się w zdjęcia Darby’ego, Pata, Lorny i Dona znajdujące się na tylnej okładce i zakochałem się. „Swym świdrującym wzrokiem i przenikliwością / sprawi, że umysł twój w płomieniach stanie”. Zebrali elementy twórczości wszystkich moich muzycznych idoli i zrobili z nich prawdziwą rozpierduchę, a ja byłem w niebie. Pojawili się obok Coltrane’a, Beatlesów, Billie Holiday, Jimiego Hendrixa i Clifforda Browna na moim prywatnym Mount Rushmore. Czysty punk rock. Kilka akordów na numer, prosta melodia albo wręcz jej brak. Nie było w tym nic wyszukanego, jedynie surowa moc i dzikość. A do tego produkcją wspaniale zajęła się Joan Jett.
Stało się dla mnie jasne, że wirtuozeria i muzyczne wyszukanie nie są już dla mnie najważniejsze, a czasem mogą nawet zaburzać moc ekspresji! Te wnioski wcale nie osłabiły mojej miłości do bardziej skomplikowanej muzyki, ale sprawiły, że przestałem się ograniczać muzycznie. Rozbiły w pył ścianę zbudowaną z uprzedzeń, która przesłaniała mi sporą część sztuki. Uwolniłem się. Teraz liczyła się tylko motywacja, umiejętność wyrażania siebie, swoich emocji – w jakikolwiek dostępny sposób.
*
Był luty 1983 roku. Pojawiliśmy się w Grandii gotowi do działania. Mieliśmy tylko jeden własny numer, który w dodatku trwał zaledwie dwie i pół minuty, ale opracowaliśmy też trochę ruchów do Pack Jam zespołu Jonzun Crew – futurystycznego elektro-funkowego szaleństwa.
Jeden z nas trzymał boom boxa z włączonym Pack Jam i w rytm tego numeru weszliśmy tanecznym krokiem do klubu, przeszliśmy przez całe pomieszczenie i dotarliśmy do małej sceny ubrani w nasze dziwaczne ciuchy z lumpeksów. Napięcie rosło, a nasi przyjaciele dopingowali nas spod sceny. Zaczęliśmy nasz taniec. Świetna zabawa. Potem chwyciliśmy za instrumenty. Anthony po raz pierwszy w życiu przycupnął na scenie z mikrofonem w ręku. 1 2 3 4 gramy. BAM A LAM KURWA JEGO MAĆ!!!
Daliśmy się ponieść muzyce od pierwszych dźwięków, a razem z nami dało się ponieść wszystkie 27 osób w lokalu. Porwał nas szalony, potężny prąd. CAŁKOWICIE. Czułem, że się UNOSZĘ. Bezwiednie zapuszczaliśmy się w rejony zupełnie nowej odmiany rocka, dając z siebie wszystko na scenie. Zero prób, planowania, dyskusji na temat kierunku, w którym chcielibyśmy podążać. Znaleźliśmy ujście dla skumulowanych w nas tendencji autodestrukcyjnych i miłości, która w nas buzowała. Walka życia ze śmiercią. Mogło skończyć się fatalnie, ale żeby przeżyć to doświadczenie, ta intensywność, która w nas siedziała, musiała zostać przetworzona w coś zdrowego. I wreszcie, całkiem organicznie i orgazmicznie, tak właśnie się stało.
Wychodziliśmy poza własne ograniczenia, poza naszą wyobraźnię. Czułem, jak moje ciało poddaje się rytmowi, jakbyśmy byli zaledwie marionetkami bogów. Wtedy po raz pierwszy poznałem to uczucie, gdy twoja muzyka naprawdę dociera do samego serca słuchaczy. Byłem zaledwie przekaźnikiem, który sam w sobie nie ma żadnej mocy. O Boże. Cudowne uczucie. Po raz pierwszy naprawdę czułem się sobą – jakbym dosiadał dzikiego ogiera. Byliśmy jak młody Mike Tyson wchodzący na ring, jak ten zakonnik ze zdjęcia, który dokonał samospalenia, niczym wieloryb przebijający się przez lód dryfujący wokół dalekiej Alaski.
Nigdy wcześniej w trakcie grania nie czułem takiej magii otwierającej moje serce na nowe doznania. Nie doświadczyłem niczego choć w przybliżeniu tak niezwykłego.
Poczułem się tak, jak wtedy, gdy wiele lat wcześniej po raz pierwszy usłyszałem Waltera i jego przyjaciół grających mocny bebop w naszym nowojorskim domu. Przypomniałem sobie to cudowne uczucie, gdy jako dzieciak turlałem się w ekstazie na podłodze. Przed oczami miałem jedynie kolory i kształty, perfekcyjny obraz, świat, który wymyka się racjonalnej analizie i ludzkiej logice.
Musiało upłynąć jeszcze sporo czasu, nim dojrzałem i ogarnąłem swoje życie, ale tamtego wieczora w Grandia Room staliśmy się w czwórkę jednością.
Dziękuję wydawnictwu SQN za zgodę na publikację fragmentów książki i zdjęć, a także Leszkowi Gnoińskiemu za pomoc w zorganizowaniu tych materiałów.
„Flea. Acid for the Children. Wspomnienia legendarnego basisty Red Hot Chili Peppers”
Autor: Michael Balzary
Tłumaczenie: Jakub Michalski
Wydawnictwo: SQN