Miles Davis powiedział kiedyś, że w muzyce chodzi o styl – własny, rozpoznawalny i charakterystyczny do bólu. Zastanówmy się przez chwilę: co to jest właściwie „styl”? Chyba każdy odpowie podobnie: jest to wynik charakterystycznego brzmienia, frazowania i artykułowania sprawiający, że już po pierwszych kilku dźwiękach można rozpoznać ulubionego muzyka. Czasami styl jest bardzo charakterystyczny i nawet osoby słabo znające twórczość artysty rozpozna jego nagrania. Takim muzykiem bez wątpienia jest Davis. Większość ludzi znających to nazwisko rozpozna jego typowe, surowe brzmienie trąbki w słuchanych nawet po raz pierwszy nagraniach.
Według mnie styl jest rodzajem pryzmatu, przez który przepuszczamy wykonywaną przez nas muzykę w taki sposób, że powstają charakterystyczne dla nas barwy. Słuchacz, dostrzegający eksponowane „widmo” użytych środków, od razu poznaje wykonawcę. Taki pryzmat bez wątpienia stworzył Pat Metheny, który gra zarówno własne kompozycje, jak i standardy w taki sposób, że nikt nie ma wątpliwości, kto jest wykonawcą.
Charlie Parker – twórca bebopu – powiedział kiedyś, że w życiu każdego muzyka są trzy etapy: trzeba nauczyć się grać na instrumencie, potem nauczyć się grać swoją muzykę, a na końcu „zapomnieć” o wszystkich wyuczonych melodiach i „dmuchać w rurę” (miał tu na myśli saksofon) uzewnętrzniając uczucia. Trudno się z tym nie zgodzić. Skoro sprawa jest tak oczywista, dlaczego wśród milionów muzyków tak naprawdę jest bardzo niewielu typowych artystów tworzących dobrą, własną muzykę? Ten sam problem tyczy się wszystkich gatunków muzycznych i wszystkich poziomów zaawansowania. Ten sam problem dotyka jazzu, muzyki poważnej i instrumentalnego rocka w równym stopniu co malarstwa, rzeźby, ogólno pojętej sztuki, ale wg Davisa także WSZYSTKICH dziedzin życia, także sportu i nauki. „Tam wszędzie chodzi o to samo – własny styl”.
O podobnym podziale wspominał m.in. Tomasz Stańko, który Wyntona Marsalisa określił mianem świetnego trębacza, a Milesa Davisa mianem znakomitego artysty-muzyka. Idąc tym tropem można wyróżnić trzy etapy w życiu każdego muzyka:instrumentalista – człowiek, który potrafi biegle grać na instrumencie. Niekoniecznie musi być wirtuozem.
muzyk – instrumentalista, który potrafi w taki sposób wyrażać emocje, że porywa nimi publiczność. Potrafi przykuć uwagę słuchaczy i nie nudzić ich na koncercie. Przeprowadzone kiedyś badania wykazały, że nawet laik bez problemu rozpozna wirtuozerski bełkot od dobrej muzyki. Sądzę, że około 10% instrumentalistów jest „muzykami” w tym właśnie znaczeniu.
artysta – muzyk, który stworzył własny styl. Styl, który jest na tyle silny, że zaraża nie tylko odbiorców muzyki, ale i instrumentalistów, a nawet ma wpływ na innych artystów.
Najprostszą miarą „własnego stylu” może być zatem fakt, że istnieją naśladowcy tego stylu. Chopin miał swoich naśladowców, podobnie jak Hendrix, Clapton, Vai, Satriani, Holdsworth czy Metheny. To tylko niektórzy artyści najwyższej klasy. Młodzi, ale i starsi gitarzyści, chcą zabrzmieć jak oni, frazować, grać prawie tak jak mistrz. Ci muzycy mają własny styl.
Prawie jak Satriani
Złą wiadomością dla „naśladowców” cudzego stylu jest fakt, że „prawie” robi WIELKĄ różnicę! Nikt tak naprawdę nie potrzebuje drugiego Vaia – gitarzysty, który będzie grał tak jak mistrz, nagrywał podobne kompozycje.
Większość muzyków uważa, że styl rodzi się sam. Uczymy się grać na instrumencie, czerpiemy z różnych źródeł – nut, nagrań, podlegamy wpływom wielkich muzyków, ale i tych mniejszych uczących nas w szkołach muzycznych. Jeśli mamy szczęście, udaje nam się po pewnym czasie wyrażać pewne emocje za pomocą muzyki. W opinii wielu ludzi w ten właśnie sposób rodzi się własny styl. Ja się z tym nie zgadzam. Moim zdaniem takie podejście jest bardzo niebezpieczne, jeśli chcemy zakreślić w muzyce własny ślad. Co więcej, na podstawie nagrań palcem można pokazać muzyków, którzy właśnie w ten sposób myślą o własnym stylu. Gdzie zatem jest klucz do tego skarbca, z którego czerpią prawdziwi artyści? Prostej odpowiedzi na to pytanie nie ma, postaram się jednak zwrócić uwagę na pewien aspekt skutecznie przemilczany w szkołach muzycznych i przez nauczycieli muzyki.
Korzeń i gałęzie
Muzyka idzie do przodu. Kolejne pokolenia muzyków, czerpiąc z dorobku historycznego wielkich mistrzów, tworzą nowe kierunki, szukają nowych dróg i… pchają muzykę do przodu. Widać to bardzo wyraźnie na przykładzie rozwoju muzyki jazzowej, od czasów ragtimów u schyłku XIX wieku, poprzez Armstronga w latach 20., późniejszy bebop Parkera, aż do free jazzu Colemana i późniejszych, coraz bardziej awangardowych odłamów. To jest KORZEŃ muzyki jazzowej. Można zauważyć pewną ewolucję, jazz przeszedł metamorfozę od muzyki „ładnej” do „brzydkiej”, od muzyki melodyjnej do takiej, której słuchają już tylko koneserzy. Kiedyś jazz był muzyką do słuchania, ale i do tańca, do nucenia, była to muzyka dla wszystkich.
Podobną metamorfozę przeszła muzyka poważna: od krystalizowania się systemu dur-moll w czasach baroku, poprzez klasycyzm dążący do doskonałości formy, dynamiczny i gorący romantyzm, impresjonizm, aż do ery dodekafonii i muzyki awangardowej późniejszych twórców, którzy wg pewnego znanego muzykologa „odarli muzykę z piękna”. Ten sam muzykolog twierdził także, że nie można już się „cofnąć”, trzeba szukać nowych dróg.
I tutaj chciałbym Waszą uwagę zwrócić na jedną, bardzo ważną według mnie, sprawę. Rozwój muzyki wygląda jak wzrost drzewa. Jest pewien solidny korzeń i wierzchołek wzrostu. Korzenie to historyczne podwaliny, jak ragtimy, wyżej w tym korzeniu w przypadku jazzu znajduje się bebop. Wierzchołek wzrostu to natomiast „współczesny jazz”, który cały czas ewoluuje do przodu.
Są jednak twórcy, którzy nie idą na sam szczyt tego „drzewa” i nie pchają muzyki do przodu, poprzestając na korzeniu w pewnym momencie, zaczynają tworzyć własną gałąź – odrost. Jeśli tworzą to systematycznie, przez długi czas i kreują muzykę, która potrafi wywołać emocje, to po pewnym czasie gałąź ta ma już całkiem realny wymiar w postaci nagrań, płyt, koncertów itp. Taką gałąź według mnie stworzył Metheny, który czerpie z bebopowego korzenia, ale nie pcha „nowoczesnego jazzu” do przodu. Tworzy jednak piękną muzykę, jakiej nie było wcześniej, czyli robi coś nowego. W ten sposób powstała jego własna gałąź.
No i powoli dochodzimy do sedna, czyli do tego, czym tak naprawdę jest STYL. Według mnie jest on najszerzej pojętym spojrzeniem na muzykę. Artysta posiadający styl ma zatem nie tylko bardzo jasno zdefiniowany niemalże każdy możliwy element muzyki: czyli stosuje charakterystyczne frazowanie, charakterystyczne akcenty, używa konkretnego brzmienia i stosuje zabiegi artykulacyjne itp., a także posiada bardzo jasny styl komponowania, a nawet sceniczny image artysty. Idąc dalej tropem Pata Methenego kompozycje grane przez Pat Metheny Group posiadają swój charakterystyczny klimat: typowe dla tego zespołu brzmienie perkusji nie zmienia się wraz ze zmianą instrumentalisty, są elementy „organiczne” (scat), harmonia spełnia bardzo ważną i specyficzną rolę.
Najważniejsze jest to, że te wszystkie elementy nasz wielki artysta ma określone w sposób JASNY I PRZEJRZYSTY. Gdyby zapytać Methenego, jak frazuje, jak akcentuje, jak są zbudowane jego kompozycje… no właśnie, w zasadzie nie trzeba pytać, my to już wiemy.
Praktyka
Zatem co trzeba robić? Po pierwsze – chcieć coś zrobić w tej materii. Jak chcesz mieć własny styl, to już w połowie go masz. Nie warto się okłamywać! Najczęstszym błędem młodych, sprawnych gitarzystów jest to, że sami się okłamują. Czerpią trochę od jednego mistrza, trochę od innego, z rzadka dodając coś swojego. Wychodzi z tego synteza, którą oni nazywają „własnym stylem”. Niestety, gdy obserwujemy takiego gitarzystę, zauważamy, że nawet jeśli ćwiczy, latami stoi w miejscu. Poniekąd jest to „styl” – każdy gitarzysta ma swoje ulubione zagrywki, ja jednak nie mówię o stylu w tym sensie, tylko o Stylu, czyli graniu w taki sposób, aby słuchający powiedzieli „nie chcę grać tak jak Satriani, ani tak jak Metheny, chcę grać jak ten facet, co stoi na scenie, chce mieć takie brzmienie, taki sprzęt, tak frazować” itp.
Aby zrobić pierwszy krok, trzeba trochę grać, ale nie przesadzajmy. Każdy kto „trenuje” na granie powiedzmy kilka lat powinien się nad tym poważnie zastanowić. Po drugie: jak już wiesz, że chciałbyś mieć styl, możesz podziałać wyobraźnią. Spróbuj wyobrazić sobie, że grasz koncert, ale nie jutro. Za 10 lat. Wyobraź sobie, że masz 1000 słuchaczy zafascynowanych tylko Twoim graniem. Co wtedy grasz? W jaki sposób? Jakie utwory, jak wyglądasz na scenie, jak improwizujesz? Masz taki mglisty obraz? Jest już coś na początek. Trzeba odnaleźć, a potem jasno określić cel, by następnie do niego dojść.
Inna sprawa jest taka: być może, jeśli próbujemy dojść do celu, a mimo ćwiczeń nie uzyskujemy muzykalnych efektów, coś robimy źle. Być może to wina instrumentu, techniki, być może trzeba trochę się zatrzymać i nad tym pomyśleć. Wtedy dobrze jest zrobić radykalny krok. Na przykład takim krokiem może być zmiana stroju. Bardzo trudno się gra, w zasadzie wiele rzeczy trzeba zacząć od zera, ale efekt jest niesamowicie rozwojowy. Ja zrobiłem takich kroków 6 i mam nadzieję, że to nie koniec. Dla przykładu – możemy sobie wyobrazić nową technikę gitarową. Nie legato, nie sweep, niech będzie ona tak zdefiniowana: gitarzysta używa lewej ręki jak gdyby grał tappingiem oburęcznym (czyli zupełnie bez użycia kostki), a prawą ręką gra niezależną ścieżkę rytmiczną w jakiś sposób związaną z tym, co gra lewa, ale ręce nie grają synchronicznie jak w tradycyjnym „kostkowaniu” ani „legato”.
Kto Waszym zdaniem powinien się zabrać za rozwój tej techniki – jakiś żółtodziób? NIE, ktoś kto już gra. To nic, że będzie się musiał wszystkiego nauczyć od początku. Warto! Co więcej, gdyby ten pomysł podsunąć 10 różnym gitarzystom i zamknąć ich w odosobnieniu, to po 10 latach mamy 10 nowych stylów gitarowych – bo jeden grałby rockowe solo w ten sposób, inny jazzowe harmonie, jeszcze inny interpretacje Bacha, itp. Ale to nie jest dobry pomysł – bo to mój pomysł. Stać Was, by tworzyć własne, nowe drogi. Uważam, że każdy człowiek jest stworzony po to, by być kreatywnym. Szkoła często tą kreatywność nam „odbiera” pokazując gotowe wzorce i jedynie wymuszając pracę nad ich opanowaniem. Tu nam nie pomoże najlepszy nawet nauczyciel. To musisz zrobić sam, muzyku, ale warto byś się nad tym poważnie zastanowił.
Davis kopiował, przestał to robić świadomie, zaczął grać inaczej, bez vibrata, z tłumikiem, mniej nut, więcej pauz, by nie przypominać Dizziego, ani innych trębaczy. Metheny też przestał kopiować po 3 latach ćwiczeń oktaw w stylu Wesa Montgomery’ego. Krantz napisał w swoim artykule pt. „Nie brzmieć jak ktoś inny” takie słowa: „Nie, to nie Pat Metheny grał wtedy tak jak ja. To ja grałem jak Pat Metheny”. Artykuł ten może być znakomitym uzupełnieniem tego tekstu, znajdziecie go na stronie http://guitarzone.org.
Rozumiem, że w wielu z Was moje słowa budzą sprzeciw. Nie zależy na tym, aby was przekonać. To tylko moje zdanie i tak ten artykuł możecie potraktować, ale może warto się nad tym zastanowić. To nie jest „kombinowanie na siłę”, tak jak nie było kombinowaniem odkrywanie Ameryki, bebopu czy czegokolwiek. To kreatywność, a dlaczego jej się opierać? Ale powiedz sam Drogi Czytelniku, nie zaszkodzi spróbować, prawda? A wg mnie można wygrać wszystko, nic nie tracąc, jeśli nie mam racji. Na koniec podeprę się słowami mistrza: „Według mnie, w muzyce i życiu chodzi przede wszystkim o STYL” – Miles Davis.