Cały ten jazz
Na przełomie wieków XIX i XX, w pierwszych zespołach grających jazz w dorzeczu Missisipi, dla uzyskania niskiego brzmienia grano na tubach lub dzbanach (to z kolei kubański lub ogólniej karaibski wynalazek), dmąc w nie, ile sił w płucach.
Większość instrumentów stanowiły egzemplarze z demobilu. Żołnierze po wojnie secesyjnej, chętnie sprzedawali wyposażenie orkiestr wojskowych teoretycznie wolnym już (od 1864 r.) Murzynom. Zespoły „obsługujące” pogrzeby, wesela czy biorące udział w „pojedynkach orkiestr” zazwyczaj grały na świeżym powietrzu. Dopiero, gdy weszły do zamkniętych pomieszczeń, w których akustyka była znacznie korzystniejsza dla niskich częstotliwości, tuby i inne wynalazki zostały powoli wyparte przez wiolonczelę basową i kontrabas. Traktowany był on jako instrument smyczkowy, a niedługo później już gównie jako szarpany. Jazzowi kronikarze zanotowali, że niejaki Pops Foster już 1905 roku, w orkiestrze Kinga Oliviera, strzelał strunami o podstrunnicę, bo miał taki „niedbały” styl gry, stając się nieświadomym pra-protoplastą techniki slap. Działo się to w Nowym Orleanie, na ponad 70 lat przed jej tryumfalnym powrotem do łask. Pops nie był osamotniony – wiadomo, że nowoorleańscy kontrabasiści, tacy jak Bill Johnson czy Willman Braud w okolicach roku 1910 grali identycznie, prawdopodobnie właśnie pod wpływem Fostera.
Nieoceniony Joachim Ernst Berendt przytacza taką oto zabawną legendę, dotyczącą ewolucji sposobu gry na kontrabasie, w której odnajdujemy jednego ze wspomnianych wyżej slapperów: „W roku 1911 Bill Johnson zorganizował Oryginal Creole Jazz Band, pierwszą prawdziwą orkiestrę, która wyjechała z Nowego Orleanu na tournee. Bill grał na kontrabasie smyczkiem. Pewnego wieczoru, kiedy jego zespół występował w Shreveport, złamał mu się smyczek. Musiał więc przez pół nocy szarpać struny kontrabasu. Efekt był tak nowy i interesujący, że odtąd w jazzie gra się na kontrabasie pizzicato – szarpiąc struny. Okej, ta historia, opowiadana przez weteranów jazzowych Nowego Orleanu, jest najprawdopodobniej zmyślona, ale oddaje wiele z ducha owych lat, a zatem w tym aspekcie wyższego rzędu jest jednak prawdziwa. W aspekcie codzienności natomiast prawdą jest, że w dawnym Nowym Orleanie dużą konkurencję dla kontrabasu wciąż stanowiła tuba. Jej tradycje były silne: jeszcze w latach 30. wielu wybitnych kontrabasistów jazzowych – choćby John Kirby czy Red Callender – umiało grać na tubie, mimo że ten instrument wyszedł już wtedy prawie całkiem z użycia. Dzięki temu złamanemu smyczkowi kontrabas szybko zaczął być traktowany „perkusyjnie”, obok swojej tradycyjnej, harmonicznej roli. A zatem stał się częścią sekcji rytmicznej w zespole, zanim jeszcze ktokolwiek pomyślał o wynalazku zwanym basem elektrycznym.

Pierwszym w jazzie, który zrewolucjonizował grę na up right bass był Jimmi Blanton. To od niego w zasadzie rozpoczyna się historia double bass, w muzyce jazzowej. Przez trzy krótkie lata, między 1939 a 1942 rokiem, ukazał on jej rytmiczny, harmoniczny i co najważniejsze, melodyczny blask, który możemy usłyszeć w nagraniach orkiestry Duke Ellingtona z początku lat 40. Są one do dziś warte posłuchania głównie dlatego, że Blanton wzniósł tam na wyżyny możliwości swojego instrumentu. Od tej pory kontrabas, również jako instrument solowy, już nieodłącznie towarzyszy każdemu szanującemu się zespołowi w całych Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. W latach 20. kontrabas powraca na Stary Kontynent jako zupełnie inny instrument, grający zupełnie inną muzykę, niż ta, którą wraz z nim przywiózł do Ameryki Edmund Browne.