Odkąd Fallujah wypłynęła na szersze wody w technicznym death metalu nie znalazła się grupa, którą można by z nimi porównać. Ambientowe gitary połączone z soczystymi riffami i złożonymi aranżacjami to ich chleb powszedni. Na ostatnim krążku „Undying Light” zaszło jednak trochę zmian. Opowiada o nich Scott Carstairs, gitarzysta i współzałożyciel zespołu.
Fallujah jest dla mnie jednym z niewielu zespołów z nalepką „technical death metal”, które tak naprawdę lubię i przy kolejnej płycie nie muszę się zastanawiać, czy to jeszcze muzyka, czy już tylko posklejane na siłę popisy. Nie nudzi cię ten cały gatunek?
Sporo tego faktycznie składa się z fragmentów, które nie są specjalnie przemyślane. Ale uważam, że w tym technicznym death metalu jest mnóstwo fantastycznej muzyki. Jest Obscura, Necrophagist, Deeds Of Flesh… Moim zdaniem „Of What’s to Come” Deeds of Flesh jest jedną z najfajniejszych death metalowych płyt w ogóle, jest znakomicie przemyślana. Czasami ten death metal nie jest zbyt emocjonalny, jeśli szukasz emocji to łatwiej znajdujesz je w black metalu, post black metalu, alternatywnym rocku, gdziekolwiek. Bywa, że death metalowe płyty nie mają takiego ładunku – wydaje się, że stoją nieustannie na tym samym poziomie agresji i nic więcej.

Upieram się przy swoim. W technicznym death metalu jest mnóstwo wybornych technicznie kapel, które jakoś nie potrafią sprawić, żeby ich muzyka była w jakikolwiek sposób charakterystyczna. Z wami jednak było inaczej. Byliście świeży. Co to sprawiło?
Chyba po prostu chcieliśmy być autentyczni dla samych siebie, robić muzykę na podstawie tego, co my uważamy za dobre, a nie na podstawie tego, co mówi ktoś z zewnątrz. Nie zważaliśmy nigdy na to, co się dzieje na scenie, co jest modne. Kiedy zabieraliśmy się do pisania zawsze chcieliśmy oczyścić się ze wszystkich wpływów. Skupialiśmy się na tym, co może sprawić, że dany projekt będzie jeszcze lepszy. Przez to podejście z płyty na płytę musimy się tak naprawdę wymyślać na nowo, dodawać nowe elementy, posuwać nasze brzmienie w nowe rejony, by pozostało unikalne. Na tym skupiamy się cały czas. To sprawia, że jesteśmy poniekąd unikalni. Zawsze zresztą podziwialiśmy kapele, które mają własny styl, własne brzmienie i jest to niepodważalne. Takie kapele, których nie da się przylepić do konkretnego stylu. Słuchaliśmy chociażby Deftones, Tool, Gojiry – one mają brzmienie, które jest tylko ich i trzymają się go cały czas. Doskonalą swój styl latami i nikt nie może ich pomylić z kimś innym. To jest właśnie droga, którą zawsze chcieliśmy pójść. Kiedy tylko dostrzegaliśmy na scenie jakiś trend, staraliśmy się zrobić coś zupełnie odwrotnego, żeby się oddzielić. Nie mamy zamiaru wrzucać do naszej muzyki tylu nut, ile tylko jest to możliwe, żeby słuchacze wiedzieli, jak bardzo utalentowani jesteśmy. Skupiamy się na tym, żeby całość brzmiała dobrze. Chcemy, żebyś mógł sobie puścić nas na słuchawkach i pomyśleć: „Aha, to ci”.
No i udało się. Nie ma chyba zespołu, który kopiuje w jakimś stopniu Fallujah.
Chyba nie. To by był znak ostrzegawczy.
Odkąd usłyszałem „The Flesh Prevails”, waszą drugą płytę, odniosłem wrażenie, że wyróżniacie się na tle reszty. Strasznie podobają mi się te ambientowe gitary, które tworzą mnóstwo przestrzeni w waszej muzyce. Ale teraz, na „Undying Light”, jest ich mniej.
Kiedy ostatnio puściłem sobie całą tę płytę od początku do końca uznałem, że jest ich równie dużo, tylko całość jest nieco inaczej zmiksowana. Chcieliśmy, żeby gitary, bas i perkusja były bardzo organiczne i osadzone, żeby pod tym względem było to naturalniejsze, jak na płytach Rage Against the Machine czy Metalliki. Jeśli posłuchasz uważnie zauważysz, że wciąż jest tam mnóstwo warstw, tylko po prostu miks jest inaczej wykonany. Bardzo czuwaliśmy nad ostatecznym miksem. Wiedzieliśmy, że jeżeli będziemy dodawać i dodawać, to w ostatecznym rozrachunku słuchacz po prostu nie będzie w stanie odróżnić poszczególnych elementów, więc chcieliśmy, żeby wszystko było tym razem klarowne.
Nie mamy zamiaru wrzucać do naszej muzyki tylu nut, ile tylko jest to możliwe, żeby słuchacze wiedzieli, jak bardzo utalentowani jesteśmy. Skupiamy się na tym, żeby całość brzmiała dobrze.
I to jest w zasadzie kolejna wasza cecha. Zawsze macie sporo takiego futurystycznego klimatu na płytach, który pojawia się przez dodawanie przestrzeni, miejsc na oddech.
Tak, zawsze tak było. Kiedy piszemy muzykę to jest to dla nas jak przygoda, podróż. Są doliny i góry, prowadzące do punktów kulminacyjnych. A żeby do tego dojść trzeba zbudować takie partie, w których będzie trochę otwartej przestrzeni, żebyś mógł czuć, że wszystko jest proste, a żeby potem mogło się nabudować i nabrać napięcia, by z kolei po chwili zacząć cały proces od nowa. To jak w filmach – niby niewiele się dzieje, jest sporo przestrzeni w dialogach, ale z minuty na minutę klimat się zagęszcza, by dojść do punktu kulminacyjnego. Jakoś naturalnie rozkminiliśmy własną metodę na tworzenie w taki sposób. Potrzebowaliśmy po prostu przestrzeni w naszej muzyce, bo w końcu ile blastów można znieść?
Co chcieliście osiągnąć wraz z nowym albumem „Undying Light”?
Od strony muzycznej chcieliśmy zrobić coś mroczniejszego, cięższego, coś, co będzie sonicznie przyjemne. Jednocześnie chcieliśmy, żeby było to bardzo agresywne, również na poziomie emocjonalnym. Wydaje mi się, że osiągnęliśmy cel. Przez cały album ciągnie się jakiś przejmujące, melancholijne odczucie, ale w każdej piosence eksplorujemy je na inny sposób: jedna jest naprawdę ciężka, w drugiej postawiliśmy na szybkość, kolejna jest super wolna. Fajnie było nagrać album, w którym czuć jego własny charakter. Nawiązując jeszcze do tego, co mówiliśmy o miksie – uważam, że Mark Lewis zrobił w tej dziedzinie naprawdę dobrą robotę. Wszystko jest spójne. To chyba też wzięło się ze sposobu, w jaki pisaliśmy nową muzykę. Skupialiśmy się nad tym, żeby nowe utwory były potężniejsze, żeby można było w nich pokazać brzmienie. Pisaliśmy poszczególne partie pamiętając o tym, że chcemy mieć tym razem większy miks. Świetna sprawa. To chyba nasz najfajniejszy pod względem brzmieniowym album. Cały proces tworzenia był naprawdę super. Wszyscy wspięliśmy się na wyżyny swoich możliwości. Andrew (Baird, perkusista – przyp. J.M.) zagrał świetne przejścia, wyciągnął kapitalne brzmienie. Podobnie Rob (Moray, basista – przyp. J.M.) na basie. Dzięki temu nagrywanie całości było bardzo przyjemne, ekscytująco było patrzeć jak to wszystko nabiera kształtu. Wiesz przecież, że czasami cały proces jest frustrujący, robisz coś, a nie wychodzi tak dobrze, jak byś chciał. Tym razem jednak wyszło super.
Kiedy piszemy muzykę to jest to dla nas jak przygoda, podróż. Są doliny i góry, prowadzące do punktów kulminacyjnych. A żeby do tego dojść trzeba zbudować takie partie, w których będzie trochę otwartej przestrzeni.
A co z celami karierowymi i biznesowymi? Kolejny album to przecież kolejny krok w branży. Jest jakiś szklany sufit dla zespołu death metalowego?
Skupiamy się po prostu na najbliższej przyszłości i promowaniu tej płyty. Chcemy zrobić kilka tras, zagrać w miejscach, w których nas jeszcze nie było. Przez lata jeździliśmy jako support, teraz chyba nadszedł czas, żeby coś zrobić jako headliner, zebrać jakieś fajne kapele i ruszyć w drogę. Chcielibyśmy się dostać do Azji, np. do Japonii – nigdy tam nie graliśmy. Na pewno naszym celem jest dotarcie do nowych ludzi i do publiczności, która mogła nie spodziewać się, że agresywny metal może brzmieć jak Fallujah. Ostatnia trasa była naprawdę super, mieliśmy świetny odbiór. Jestem więc podekscytowany tym, co przyniesie nowa płyta. Jest mnóstwo kapel, z którymi chciałbym zagrać i wiele miejsc, do których chciałbym dotrzeć, więc mamy przed sobą dużo pracy.

Ale Fallujah jest wciąż młodym zespołem, więc macie dużo czasu.
Owszem. Ja mam 27 lat, reszta chłopaków jest o rok starsza. A „Undying Light” jest naszą czwartą płytą. Pierwszy album napisałem mając siedemnaście czy osiemnaście lat. Próbowałem go wtedy po prostu zrobić jakkolwiek, w międzyczasie oczywiście chodząc do szkoły. Teraz w pełni poświęcamy się muzyce. Mamy naprawdę dużo frajdy z tworzenia i występowania. Zobaczymy więc, jak daleko uda nam się zajść.
Macie też nowego wokalistę – Antonio Palermo brzmi jednak zupełnie inaczej niż wasz poprzedni gardłowy Alex Hofmann. Czemu nie próbowaliście znaleźć kogoś z podobnym głosem i stylem? Nie baliście się o to, jak Antonio zostanie przyjęty przez waszych fanów?
Trochę tak, ale myśleliśmy bardziej o naszej wizji, o tym, jak my chcemy pracować. Jak mówiłem, chcemy być przede wszystkim autentyczni dla samych siebie. Jednym z elementów bycia w zespole jest… bycie właśnie w zespole, a nie pozwolenie na to, żeby zespół kojarzył się z jedną osobą. Dlatego szukaliśmy wokalisty, który będzie sobą, a nie personifikacją poprzedniego wokalisty. Wizja, którą mieliśmy na tę płytę, zakładała, że będzie ona bardzo agresywna i emocjonalna. Chcieliśmy zatem kogoś, u kogo w głosie słychać będzie ten ładunek emocji, kto będzie miał też dużą skalę, będzie potrafił zrobić różne rzeczy z głosem, nie tylko krzyczeć. Kiedy w końcu mieliśmy nagrane demo z Antonio, byliśmy naprawdę zadowoleni – to było to, co chcieliśmy osiągnąć. Jego głos jest bardzo emocjonalny, niemal jak w black metalu czy nawet depresyjnym blacku. To pozwoliło uwypuklić pewną cechę, która w tym zespole była zawsze, choć mieliśmy bardziej death metalowych wokalistów. Obecnie mamy idealne połączenie. I bardzo doceniam fakt, że w tym zespole każdy jest sobą. Kiedy jedziemy na koncert skupiamy się po prostu na daniu jak najlepszego występu, a nie na udawaniu kogoś. Antonio jest świetnym muzykiem, komponuje i występuje z własnym zespołem Underling. Jest niesamowicie oddany muzyce. Jeżdżenie z nim w trasy jest przyjemnością. Jest w każdej chwili bardzo pomocny, również podczas pisania, a jednocześnie zachowuje przy tym własny głos, unikalny charakter.
W jaki sposób zatem tworzycie muzykę w Fallujah? U was zawsze się sporo dzieje, szczególnie w gitarach – jest mnóstwo warstw, faktur. Jak to wszystko powstaje?
Jest dużo różnych sposobów, w jakie powstaje muzyka Fallujah. Jest też dużo źródeł inspiracji. Czasami jamuję z perkusistą, czasami jamuję z basistą… A czasami muszę po prostu usiąść sam i pokonać kilka kolejnych etapów podczas pisania. Po pierwsze szukam jakiejś progresji akordów, jakiejś linii, wyróżniam sobie dźwięki czy patenty, których chcę użyć albo jaki chcę osiągnąć charakter w danym utworze. Analizuję, jaką mam partię, jak brzmi riff, jakie emocje przekazuje. Zazwyczaj po prostu zbieram razem kilka progresji, które do siebie pasują i zaczynam sobie wyobrażać jakie podziały rytmiczne chciałbym tu mieć albo czy nie zamienić tej progresji na riff, a tamtej w zwrotkę czy mocniejszy refren. To jest swobodniejsza metoda pisania niż po prostu wymyślanie wszystkiego po kolei. Za każdym razem kiedy wpadnę na jakąś progresję, która mi się podoba, nagrywam ją sobie. Potem jamuję z innymi członkami zespołu albo wrzucam na kompa, ustawiam jakiś bit i pracuję nad nią, obrabiam ją, zamieniam w poszczególne partie. Kiedy już poszczególne elementy spasują się ze sobą i okrzepną, zaczynam dodawać kolejne warstwy i próbuję nabudować do nich melodie, jakieś intro, może inne części utworu. To jest taki podstawowy proces – wymyślić progresję, dodać rytm, zamienić w riffy i podstawowa struktura piosenki jest gotowa. Ale czasami jest zupełnie inaczej, od tyłu. Zaczynam od melodii, dogrywam jakiś rytm, szukam czegoś, co będzie pasowało, może w innych tonacjach. A jeszcze innym razem zaczynam od basu. Nie ma lepszych i gorszych metod póki zwracasz uwagę na to co się dzieje w tle i na pierwszym planie, na intensywność rytmiczną, póki masz w głowie to, co się powinno dziać w piosence. Ja na przykład nie potrafię po prostu połączyć ze sobą różnych partii – całość powinna być spoista. Potrzebuję zatem mieć każdą partię danego utworu gotową w tym samym czasie, nie mogę skończyć jednej i zająć się następną.

Chodziłeś do szkoły muzycznej? Brałeś lekcje gry?
Tak, brałem całe mnóstwo lekcji. Zainteresowałem się tym instrumentem, bo mój wujek był nauczycielem gitary. Kupił mi pierwszą gitarę i pokazał podstawy. Potem uczyłem się sam, chodziłem też na kursy jazzu w szkole. Miałem jakieś 15 lat kiedy zacząłem chodzić do nauczyciela jazzu, który nauczył mnie podstaw tej muzyki, standardów, ale też pomógł zrozumieć jak działają progresje, jak korzystać ze skal i tak dalej. Brałem też lekcje od Christiana Münznera, który grał wtedy w zespole Obscura, a wcześniej w Necrophagist. Jednocześnie więc grałem z nim i chodziłem na lekcje jazzu. Jeden gość uczył mnie jazzu, drugi neoklasycznej muzyki, fusion… To był świetny czas, wiele się nauczyłem. Są pewne rzeczy, których nie przerobisz sam. Musisz mieć kogoś, kto ci to pokaże. Od jakiegoś czasu sam daję lekcje. Miałem jakieś 18 lat kiedy zacząłem. A skoro sam uczę, to nieustannie szukam nowych materiałów, staram się czytać i rozumieć różne style muzyczne, żeby być gotowym do lekcji.
Ta edukację słychać w Fallujah. Jest tam mnóstwo różnych technik. No i bycie co najmniej świadomym teorii muzyki pewnie przydaje się w tym zespole ze względu na złożoność jego muzyki.
Bez wątpienia pomaga mi to w pisaniu. Wiem, jak coś zorganizować w utworze, jak modulować przez różne tonacje. I modulować nie tylko dla samego modulowania, ale po to, żeby wywołać określony efekt, ruszyć utwór w określonym kierunku. Teoria muzyczna przydaje się w takich przypadkach. Wiem jak zbudować napięcie, jak je w innym miejscu wypuścić. Dzięki temu muzyka jest interesująca. Z drugiej strony nie chcę też przesadzać. Czasami kiedy słuchasz fusion czy jazzu znajdujesz jakieś totalnie szalone momenty i techniki. W Fallujah używam ich wyłącznie po to, żeby wywołać określony efekt, a nie dla szpanu.
Jeśli gitarzysta ma jakieś swoje nawyki i przepuszcza je do muzyki to sprawia, że ta muzyka jest jego. Oczywiście kiedy grasz zawsze pamiętasz, żeby nie grać tego samego riffu w kółko, ale są pewne rzeczy, rytmiczne czy dźwiękowe, które są takim podpisem twórcy.
Ale czy w tym procesie jest wciąż miejsce na kierowanie się instynktem?
Oczywiście. Jest mnóstwo partii, które rozpoczynają się po prostu od jamowania. Zazwyczaj tak właśnie opracowuję konkretne progresje, które potem zamieniają się w riffy. Nie potrafię po prostu siedzieć przed kompem, gapić się w monitor i sobie wszystko wyliczać. Łatwiej jest być kreatywnym, gdy się po prostu gra. Nie ma znaczenia, czy potem użyjesz tego, co ci wyszło. Po prostu czasem trzeba mieć nadzieję, że będzie z tego coś dobrego. Czasami lepiej jest po prostu oczyścić umysł i grać. Oczywiście trzeba pamiętać o paru celach, o typie riffu, jakiego się szuka, o charakterze piosenki, ale w większości po prostu należy pozwolić palcom robić ich robotę. Czasami ludzie się tego boją, chcą mieć wszystko najpierw przemyślane, wymyślone, bo boją się, że ich nawyki w grze przeniosą się na muzykę i wszystko będzie brzmiało tak samo. Ale dla mnie to po prostu dodaje charakteru muzyce. Jeśli gitarzysta ma jakieś swoje nawyki i przepuszcza je do muzyki to sprawia, że ta muzyka jest jego. Oczywiście kiedy grasz zawsze pamiętasz, żeby nie grać tego samego riffu w kółko, ale są pewne rzeczy, rytmiczne czy dźwiękowe, które są takim podpisem twórcy. Wracając do pytania – taka wolna forma zdecydowanie ma u mnie miejsce, jest jedną z technik, których używam do pisania. Zresztą pewnie większość muzyki, której lubię słuchać, powstała przez jakieś jam session, a nie siedzenie i cyzelowanie każdej kolejnej nuty. To w niej czuć.
Jakiego sprzętu używasz? Co lubisz?
Od jakichś czterech lat gram na gitarach Kiesel. To świetna firma, mają siedzibę w San Diego. Kiedyś nazywali się Carvin. Przede wszystkim do kapitalna grupa ludzi. Nawiązaliśmy kontakt, bo lubią Fallujah. Wymieniliśmy kilka maili i narodziła się między nami relacja. Wszystko przez miłość do muzyki. Mają świetny zestaw artystów, pracują lub pracowali z nimi moi ulubieni gitarzyści: Frank Gambale, Allan Holdsworth, Greg Howe… Jestem dumny z bycia częścią takiej rodziny. No i same gitary są fantastycznie. Nie ma problemu z utrzymaniem stroju na trasie, niezależnie od warunków. Gram na modelu K7 z siedmioma strunami i mostkiem Hipshot. Ich mostki Floyd Rose są super. Tego typu mostki innych producentów były super skomplikowane i nie można było na nich polegać, na trasie trzeba było nieustannie je regulować, a Kiesele z Hipshotami są po prostu niezawodne. No i lubię mahoń. Z jakiegoś powodu odpowiada mi brzmienie tego drewna. Jeśli chodzi o wzmacniacze, to na koncertach używam Kempera. Profiluję w nim wzmacniacze, które zostały użyte w studio. Na „Dreamless” użyliśmy na przykład EVH 5150 III. Mamy zajebisty profil na Kemperze ustawiony pod moją gitarę, więc brzmi jak prosto ze studia. Na ostatniej płycie mieliśmy Mesę i Kiesela, które też mam sprofilowane na Kemperze. Przełączam te profile w zależności od tego, co gramy. Użyłem też chyba Marshalla do gitar prowadzących i też mam go w Kemperze. Mam też w nim wszystkie moje efekty, więc za jego pomocą odtwarzam po prostu własne brzmienie.

Wiem, że wróciliście właśnie z europejskiej trasy z Obscurą i macie w najbliższych planach trasę po Stanach. Czy w tym roku jeszcze można będzie was zobaczyć w Europie?
Na pewno będziemy próbowali zagrać w Europie jeszcze w tym roku. Może uda się zimą? Zobaczymy, czy uda się zagrać na festiwalach, jeśli nie, to pewnie wpadniemy latem następnego roku. Mamy nadzieję na jakąś trasę w charakterze headlinera, ale pracujemy też nad jakimiś koncertami w roli supportu.
Ostatnia rzecz: czy „Undying Light” jest płytą, którą zawsze chciałeś zagrać?
Każda z naszych płyt jest albumem, który chciałem nagrać w danym momencie. Mam szczęście, że jestem częścią projektu, w którym zawsze chodzi o czystą ekspresję i tworzenie tego, co nam sprawia przyjemność i przez co możemy się wyrazić. Ale myślę, że ta płyta jest najbardziej ekscytująca ze wszystkich – biorąc pod uwagę całość projektu, od procesu tworzenia, nagrywania, po efekt końcowy razem z miksem i wydaniem. Wszystkie elementy wyszły super, dokładnie tak, jak to sobie wyobraziliśmy.