Niemieccy giganci technicznego death metalu, Obscura, dowodzeni niezmiennie przez niezmordowanego nerda i fana gatunku Steffena Kummerera, kończą swój czteropłytowy cykl najnowszym wydawnictwem zatytułowanym „Diluvium”. Specjalnie dla „TopGuitar” Steffen opowiedział o skomplikowanym procesie tworzenia i nagrywania albumu, wpływach Death i przeskoczeniu do ESP.

Zacznijmy od gitar: ostatnio zamieniłeś instrumenty RAN Guitars na ESP. Czemu? ESP dało ci lepszą ofertę?
Prawdę mówiąc, problem tkwi nie w tym, co ESP zrobiło, a w tym, czego RAN nie zrobił. Przez pięć lat czekałem na nową gitarę od nich, dokładnie mówiąc – sześciostrunową, nawet wysłałem im całe wyposażenie, jakie dostałem od innych firm, z którymi współpracuję – przystawki, mostki i tak dalej. Przez pięć lat nie byli w stanie odpowiedzieć na moje maile, nie oddzwaniali. To był dla mnie duży zawód, bo naprawdę lubiłem gitary RAN. W tym samym czasie miałem problem z jedną z moich gitar. Mam dwie siedmiostrunówki od RAN w moim specjalnym kształcie. Coś się stało z jedną z nich – nie jest zupełnie zepsuta, ale drewno to materiał organiczny i gryf się lekko zdeformował. Te dwie gitary jeżdżą ze mną po całym świecie, więc pewnie podczas jednego z lotów coś się stało, może jakaś wilgoć się dostała… Tak czy inaczej miałem z nią problemy, więc potrzebowałem nowej. I nic się nie działo ze strony RAN, więc sięgnąłem po ESP, bo na modelu Eclipse grałem przez kilka lat w moim drugim zespole, Thulcandra. To był instrument dość drogi, kosztował ponad 2000 euro. I to nie jest żadna customowa gitara, a zwyczajny model fabryczny. Byłem nim bardzo zaskoczony. Przyznam się, że w ciągu ostatnich lat dostawałem dużo ofert od różnych dużych firm gitarowych, ale żadna z nich nie była zainteresowana zbudowaniem gitary o tym moim kształcie, który miałem w customowych RAN-ach przez piętnaście lat. Jedyna firma, jaka zgodziła się na taki projekt, to ESP. Przez kilka miesięcy, może jakieś pół roku, rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy, a potem wysłali mi kilka świetnych gitar, których używam obecnie w oczekiwaniu na mój nowy customowy instrument. ESP buduje mi w zasadzie dokładnie tę samą gitarę, jaką zrobił dla mnie RAN, ale z innego drewna i z kilkoma małymi zmianami, choć o tym samym kształcie.
Jakie to będą zmiany?
Było kilka rzeczy, które chciałem w RAN-ach poprawić. Sam te gitary projektowałem, więc to ja popełniłem parę błędów, które potem chciałem wyeliminować. Nie miałem zbyt dużej wiedzy na temat materiałów. Oba RAN-y, jakie miałem, były w całości zrobione z mahoniu. Siedmiostrunówka była zrobiona w systemie neck-thru, przy czym zarówno gryf, jak i korpus były mahoniowe, co tak naprawdę przy naszej muzyce nie ma zupełnie sensu. Kiedy grasz jakąś nutę, ona potrzebuje przy takiej kombinacji sporo czasu, żeby wybrzmieć w pełni. Poza tym samo drewno dość wolno reaguje. Jeśli grasz hardrocka albo doom metal, to spoko. Ale artykułowanie ósemkowych riffów, jakie gramy z Obscurą, wymaga szybszego ataku i nieco bardziej perkusyjnego nastawienia. To był jeden z powodów, dla których chciałem stworzyć nową gitarę, kolejny stopień ewolucji mojego RAN-a. Chciałem też mieć inny kształt przystawek – 65 i 75 EMG zamiast klasycznego zestawu 81. W tych customach RAN, które mam, ten nowy zestaw się nie mieści ze względu na kształt i rozmiar. Na pewno potrzebuję gryfu mocowanego w systemie bolt-on, by mieć szybszy dźwięk i większy atak. Zawsze chciałem też wypróbować żłobionych progów i grać w nieco wyższej pozycji. Poza drewnem największym problem w RAN-ach była pozycja między piętnastym a dwudziestym czwartym progiem. W tych gitarach problem wynika ze sposobu, w jaki gryf jest zamocowany do korpusu. Gryf jest po prostu gruby, więc jest naprawdę ciężko, a nawet niemożliwie grać poprawnie wszystkie solówki na żywo. To był duży problem. Kiedy się z gitarą siedzi, jest w porządku, ale na żywo, na scenie, jest bardzo trudno. Musiałem to jakoś poprawić. Ale dodam jeszcze raz: naprawdę lubię te gitary RAN. Zrobili mi dokładnie to, o co ich poprosiłem. Ale ja też się postarzałem i rozwinąłem. Kiedy robili mi pierwszy instrument, miałem siedemnaście lat. Teraz jestem inżynierem elektroakustyki i psychoakustyki. Mam o wiele większą wiedzę o tym wszystkim, o instrumencie, o tym, jak to działa. Chciałem to przełożyć na moją gitarę, by być w stanie dawać lepsze koncerty. Niestety, zabrało to wszystko lata. ESP póki co jest bardzo pomocna. Ostatnio graliśmy trasę po Japonii i Makoto Suzuki, właściciel ESP, pojawił się na koncercie. Z RAN to się nigdy nie zdarzyło – zapraszałem ich wielokrotnie na koncerty w Polsce i nigdy nie byli zainteresowani. Choć po raz kolejny powtarzam – jakość robionych przez nich gitar jest fantastyczna. Relacje biznesowe mogłyby jednak być nieco inne.

Jakiego rodzaju brzmienia poszukiwałeś, przygotowując się do sesji nagraniowej „Diluvium” albo rozmawiając z ESP? Jakbyś określił brzmienie Obscury?
Brzmienie Obscury nigdy nie bazowało za bardzo na efektach. Opiera się na przetwornikach EMG i wzmacniaczach Engl. Pierwsze cztery albumy, z wyjątkiem „Cosmogenesis”, były nagrywane na Englu. Przy „Diluvium” chciałem trochę podkreślić atak gitar. Nasz poprzedni krążek, „Akroasis”, miał mnóstwo warstw i tekstur, był pod tym względem złożony i progresywny. Nowa płyta miała być bardziej bezpośrednia, takie przyjęliśmy sobie założenie. Odbija się to głównie w aranżacjach partii gitarowych, które są bardzo złożone, ale jednocześnie uproszczone. To wymagało też trochę innego brzmienia gitar. Nagrałem swoje partie na ESP Horizon M-II, a to model, który możesz dostać w sklepie. Zmianą było też to, że nagraliśmy wszystkie gitary na Engl Fireball. Nasz zestaw koncertowy to preamp Engl E530 i lampowa głowa Engl E840/50 Tube Poweramp. Jest porównywalny do Engl Powerball, podczas kiedy Fireball jest troszeczkę bardziej agresywny, mniej basowy w niektórych zakresach częstotliwości. Ten wzmacniacz odpowiada za gitary na „Diluvium”. Jest bardziej agresywny, bardziej bezpośredni.
Słowo „diluvium” po łacinie oznacza „powódź”. Według mnie to dobre określenie brzmienia, jaki uzyskaliście na albumie. Dźwięk leje się zewsząd, jest wszechobecny, przestrzenny. Wspomniałeś, że chcieliście mieć bardziej bezpośredni ton – jak pracowaliście nad nim w studiu?
Wszystko zaczyna się od aranżacji partii gitarowych. Utwory na „Akroasis” miały partie gitary rytmicznej z lewej i prawej, ale pomiędzy było dużo otwartych akordów, efektów, gitarowych ozdobników, które dopełniały aranżacje. Ale jednocześnie sprawiało to, że gitary brzmiały nieco bardziej pasywnie. Odnosiłem wrażenie, że może nie zostały zakopane gdzieś w tym miksie, ale były nieco mniej obecne, dusiły się pod tymi wszystkim warstwami gitar. Na „Diluvium” skupiliśmy się na tym, by te partie zostały nieco prościej zaaranżowane. Dalej są złożone, ale po prostu jedną słyszysz z lewej, jedną z prawej. W takim przypadku niezależnie od tego, jak byłyby skomplikowane, wszystko jest dla słuchacza jasne. W nieco inny sposób podeszliśmy do wokali, które tym razem mają nałożonych sporo efektów, warstw, dźwięków i pomysłów. Ale to się odbywa na innych częstotliwościach, pomiędzy gitarami, które są po bokach w miksie. To właśnie sprawia, że album brzmi bardziej bezpośrednio. Jeśli zaś chodzi o sam dźwięk… Kiedy mieliśmy nagrywać bębny, władowaliśmy w naszą salę prób w austriackim Salzburgu dziesiątki tysięcy euro, żeby wszystko było doskonale przemyślane pod względem akustyki. Na poprzednich płytach po prostu wynajmowaliśmy jakieś studio i pracowaliśmy z tamtejszym akustykiem. To było okej, ale tym razem chcieliśmy pójść poziom wyżej, bardziej to przemyśleć, zrobić nieco bardziej hi-endowo. Poszukiwaliśmy studia z odpowiednią akustyką, chcieliśmy z nią pracować, więc pomieszczenie musiało mieć sporą powierzchnię. Nie mogliśmy takiego znaleźć, więc postanowiliśmy je zrobić [śmiech]. Pracowaliśmy z dwoma inżynierami. Jednym był V. Santura, który produkował nasze albumy, drugim był nasz akustyk, który ma prawie taki sam gust jak Santura. Obaj pracują na tym samym preampie, który nazywa się Daking. To absolutnie hi-endowy, butikowy sprzęt, kosztujący kupę forsy. Nagrywaliśmy całe bębny przez ten preamp. Dało to bardzo organiczny dźwięk. W miksie, dzięki temu, że ograniczyliśmy liczbę warstw gitar, a skupiliśmy się na warstwach wokali, mogliśmy też popracować nieco bardziej nad miksem 3D – coś zepchnąć do tyłu, coś dać na wierzch. Na przykład część wokali musiała być prosto w ryj, na samym środku i na wierzchu, podczas gdy niektóre basy mogły być nieco z tyłu. To wszystko osiąga się różnymi metodami, delayami, predelayami, afterdelayami… Widzisz zatem, ile było z tym wszystkim roboty, a nawet nie doszliśmy do połowy. Sęk w tym, że cały czas będziemy szukać, bo wszyscy jesteśmy nerdami [śmiech].
Sesja wymagała zatem wielu przygotowań.
Och tak. Po raz kolejny sami zrobiliśmy całą przedprodukcję. Nad tym materiałem spotkaliśmy się z naszym producentem, dokonaliśmy kilku zmian, które zasugerował, na przykład w kwestiach aranżacji utworów, linii wokalnych, różnych detali. Kiedy to już nastąpiło, rozpisaliśmy wszystkie partie na nuty, a potem każdy pracował nad tym w domu. W studiu tylko nagrywaliśmy. To było w zasadzie jak jedzenie czipsów – zaczynasz coś robić, robisz, kończysz. Chcieliśmy wyciągnąć cały proces twórczy ze studia do przedprodukcji, kiedy jest na to czas. W studiu każdy dzień kosztuje dużo pieniędzy. Tam jest miejsce na to, żeby nagrywać i przygotować album, a nie rozprawiać o aranżacjach i pomysłach. Chcieliśmy zatem po prostu wejść do studia i nagrać to, co było gotowe, a i tak zajęło nam to ze trzy miesiące [śmiech]. Pierwszy dzień sesji wypadał chyba na 1 października, a cały album mieliśmy gotowy chyba pod koniec grudnia. A nie nagrywaliśmy przecież tylko w same weekendy, tylko cały czas.
„Diluvium” to ostatnia część cyklu koncepcyjnego, który zajął cztery albumy. Myślę sobie, że jeśli ktoś jest w stanie z góry zaplanować cykl, który zajmie cztery płyty, to musi planować wszystko z góry. Co się zatem stanie z Obscurą teraz, po zakończeniu tego cyklu? Czy pojawi się jakiś nowy temat dla zespołu? Czy może teraz czujesz się wyciśnięty z pomysłów?
Mam parę pomysłów na to, co będziemy robić dalej, ale póki co tak naprawdę rozmawiamy praktycznie wyłącznie o nowej płycie, która ukazuje się latem, o jej promocji, o trasach i koncertach. Oczywiście dużo się zmieni. „Diluvium” dopełnia nasz kontrakt z Relapse Records. Ta umowa była tak naprawdę jednym z powodów, dla których kiedyś zdecydowaliśmy się na taki czteroalbumowy koncept – po prostu kontrakt z wytwórnią dotyczył czterech płyt.
Czyli gdyby ktoś teraz złożył ci propozycję kontraktu na dziesięć płyt, to wyszedłbyś z gotowym pomysłem na dziesięciopłytowy cykl?
Dziesięć to by było za dużo [śmiech]. Dokończenie tego czteropłytowego cyklu jest satysfakcjonujące, ale też przynosi ulgę. Mamy satysfakcję, bo skończyliśmy te płyty, zrobiliśmy to, nawet jeśli zajęło dziesięć lat. Po prostu się udało, cykl jest zakończony. Ale jest ulga, bo możemy teraz zrobić, co tylko chcemy, jeśli chodzi o kolejny koncept czy następne płyty. Mam kilka pomysłów, ale jeszcze nic konkretnego, o czym mógłbym teraz mówić. Pewnie w ciągu najbliższych tygodni będziemy o tym rozmawiać w zespole. Jest kilka projektów, które bardzo mi się podobają. Chciałbym na przykład grać albumy w całości, każdy na innym kontynencie. „Cosmogenesis” zagralibyśmy jako pojedynczy koncert na przykład w Nowym Jorku, „Diluvium” gdzieś w Europie, „Akroasis” w Południowej Ameryce i tak dalej. Moglibyśmy też to wszystko nagrać, ale to wymaga dużego budżetu, a nikt już nie płaci za DVD, więc takie nagranie raczej nie dojdzie do skutku, ale koncerty pewnie się przydarzą. To byłaby fajna opcja uczczenia tych czterech albumów. O takich rzeczach właśnie teraz w zespole myślimy. Póki co jednak cieszymy się, że odbiór nowej płyty jest bardzo dobry. Wydaje się, że wyrobiliśmy sobie jakąś markę. W tym i przyszłym roku spędzimy dużo czasu w trasie. Cała reszta jest póki co na drugim planie. Muszę też dodać, że nastroje w zespole są bardzo dobre i nie możemy się doczekać tego, co przyjdzie potem.

Wyrobiliście sobie markę. Wasza wytrwałość i regularność pozwoliła wspiąć się na drabince w europejskim metalu. Teraz jesteście uznawani za jeden z najlepszych technicznych deathmetalowych zespołów na świecie. Nie masz wrażenia, że wszystko poszło jakoś gładko?
Mieliśmy trochę dobrych dni, trochę złych, podjęliśmy parę dobrych decyzji, parę złych. Ale wciąż tu jesteśmy. W zasadzie nie zmieniłbym nic w naszej zespołowej przeszłości, może poza nagrywaniem pierwszego albumu na elektronicznej perkusji, co było głupim pomysłem [śmiech]. Ale widzisz, dzięki temu nauczyliśmy się czegoś na błędach. Nie mieliśmy wtedy pojęcia o nagrywaniu perkusji, poczytaliśmy coś jakieś dziesięć minut przed nagraniem. Jedną z sił tego zespołu jest to, że kiedy widzimy w jakimś miejscu jakąś słabość albo błąd, to skupiamy naszą uwagę na tym, żeby to naprawić. Na przykład wokale aż do „Cosmogenesis” moim zdaniem nie były naszą mocną stroną, ale pracowaliśmy nad tym ciężko. Zarówno z producenckiego punktu widzenia, jak i artystycznego, sprawiliśmy, że są po prostu ciekawsze. Jeśli zaś chodzi o część instrumentalną, to pewnie jeśli posłuchasz naszych płyt, to zobaczysz, jak każdy z nas ewoluuje. Jeśli porównasz nasze pierwsze demo i „Diluvium”, to znajdziesz jakiś progres [śmiech]. A jeszcze nie skończyliśmy! Jest jeszcze tyle do nagrania, do napisania, do osiągnięcia.
Kiedy ostatnio widziałem na żywo Obscurę, a było to w marcu w Gdańsku, podczas waszej trasy z Sepulturą, Goatwhore i Fit For An Autopsy, zasłyszałem, jak przy barze jeden gość próbuje wytłumaczyć jak gra Obscura. Powiedział mu wtedy: „Obscura to taki nowy Death”. Death to pierwsze skojarzenie w technicznym death metalu, poza tym ty sam grasz z Death To All, projektem będącym swojego rodzaju trybutem dla Death, złożonym w dużej mierze z oryginalnych muzyków zespołu. Czy nie myślisz zatem, że Death wpłynął zatem jakoś na nowy album Obscury?
Nie sądzę. Myślę, że na poprzednich naszych płytach bardziej to słychać. Jeśli odpalisz sobie „Retriution” albo „Cosmogenesis”, to ta inspiracja będzie oczywista. Nawet na naszej kolekcji demówek, która ukazała się w 2012 roku, coverowaliśmy „Flesh and Power It Holds”. To była zresztą pierwsza piosenka, jaką kiedykolwiek potrafiłem zagrać na gitarze, a Chuck Schuldiner był przyczyną, dla której w ogóle złapałem za gitarę. Death był dla mnie powodem, by zacząć tworzyć muzykę, ale wydaje mi się, że z Obscurą odeszliśmy już od tego skojarzenia. Przy czym bardzo lubię grać koncerty z Death To All. Wiem, że chłopaki planują znów coś nowego, nie ma żadnego deadline’u, ale coś się pewnie zadzieje.
Weźmiesz w tym udział?
Tak, jestem częścią Death To All. Jedyne koncerty, jakie odbyły się beze mnie, musiałem odpuścić z powodu problemów z wizą. Już na samym początku, w 2012, miałem być wokalistą w tym projekcie, ale nie mogłem pojechać do Stanów, bo Ambasada Amerykańska w Niemczech nie wyrobiła się ze swoimi papierkami na czas. W to miejsce, jakoś dosłownie tydzień przed trasą, wskoczył Matt Harvey z Gruesome i Exhumed.
Bycie pierwszym wyborem dla Death To All to powód do dumy.
Oczywiście. Ale to nie był przypadek – Steve DiGiorgio, basista Death i Death To All, to mój przyjaciel, kiedyś grał trasę w Obscurze. Poza tym Eric Greif, menedżer Death, organizował nam kilka koncertów w Kanadzie. Jest więc kilka tych połączeń między mną a Death To All.
Opowiadałeś mi kiedyś, że pracujesz w szkole. Wciąż to robisz, czy wszedłeś już na poziom, który pozwala ci żyć z muzyki?
Od pierwszego stycznia tego roku pracuję tylko w muzyce. Przez dwa lata pracowałem na uniwersytecie, potem zatrudniłem się dla dużej południowoniemieckiej firmy samochodowej, gdzie zajmowałem się akustyką. Potem jeszcze przez chwilę pracowałem w biurze zajmującym się między innymi skażeniem dźwięku, techniczno-inżynieryjnymi sprawami związanymi z dźwiękiem i akustyką. Pracowaliśmy nad systemami na stadionach i tego typu miejscach. Ale rzuciłem tę pracę z końcem roku tylko i wyłącznie dlatego, że nie dało się tego pogodzić z zespołem.
Jesteś muzykiem na pełen etat.
Tak. Zajmuję się muzyką od rana do wieczora i czuję się z tym bardzo dobrze.
Uznajesz to za sukces?
Absolutnie. I jestem niezwykle wdzięczny za to. Mam nadzieję, że uda mi się w to wejść jeszcze głębiej. Teraz będzie czas, żeby popracować nad innymi rzeczami, które mamy w planach, zająć się trasami i wszystkim innym w większym stopniu.