Czasami jest tak, że słyszysz lub widzisz i wiesz, że to jest to. Tak właśnie było w przypadku grup Leshy i Tersha. Leshego śledziłem od początku, Tershę miałem okazję zobaczyć na żywo, zanim usłyszałem w wersji studyjnej. W jednym i drugim przypadku pierwsze wrażenie było na tyle dobre, że bez problemu przekonałem resztę Redakcji do objęcia obu wyżej wymienionych krążków patronatami „TopGuitar”.
Moje początki z Leshym sięgają EP-ki „Leshy”, którą grupa wypuściła w styczniu. Znajdowały się na niej dwa numery, które jako tako sygnalizowały, co się będzie działo na longplayu, ale nie sądziłem, że kwintet zamiesza mi aż tak bardzo. „Beyond the Void” wychodzi od doom metalu w ujęciu à la Paradise Lost czy Swallow the Sun, dorzuca po garstce post-metalu i groove’u. Leshy na szczęście nie zapomina o melodii i chwytliwości, bo ta mieszanka w ich wykonaniu jest pełna momentów, które możecie sobie ponucić i pośpiewać. Nie bójcie się – płocczanie zostają bandem na wskroś metalowym. Metalowych purystów mogą tutaj zaskoczyć wokale – podwójne wokalizy Night Herona (pamiętacie zespół Black Mad Lice, który kiedyś tu opisywałem? Night Heron drze się w nim jako Kosa) i gitarzysty-wokalisty Shnappsa (pamiętacie zespół Concatenation? Schnapps drze się w nim jako Schnapps) chwilami przypominają wokalny duet Staley-Cantrell. Nie ujmuje to bynajmniej sile „Beyond the Void”, a wręcz przeciwnie – dzięki temu zespołowi przybywa jakiegoś uczucia desperacji i szaleństwa, co przecież w tej muzyce jest zawsze mile widziane. Co ciekawe, kiedy Night Heron zostaje sam, radzi sobie równie dobrze, a barwą głosu czasami przypomina Jonathana Davisa z Korn.
Skoro „Beyond the Void” jest albumem na skraju doom metalu i post metalu, to nie powinniście się spodziewać wesołych pioseneczek zamkniętych w radiowych trzech minutach. Leshy rozwleka się do kilku, a nawet kilkunastu minut, ale nie męczy i nie nudzi. Świadomie żongluje momentami melodyjnymi, agresywnymi i spokojnymi, by muzyka raczej płynęła i pozostawała w podświadomości, niż w niemal fizyczny sposób męczyła uszy.
Produkcja płyty to kompletne DIY i znajdziecie tam pewne niedociągnięcia, ale równie dobrze mogą się one okazać brzmieniową zaletą – kwestia gustu. Nawet mimo tych niewielkich wad „Beyond the Void” jest jednym z najlepszych debiutów, jakie słyszałem w 2017 roku.
Tersha jest po drugiej stronie metalowego uniwersum. Podczas ich koncertu czuć było mocno ducha Pantery. Na „Aim And Fire” jest go nieco mniej, ale pojawia się, szczególnie w tej wersji z okolic „Cowboys From Hell” (w jego poszukiwaniu sprawdźcie choćby „In the Waiting Line” albo „Machine”). Tersha ma w sobie w ogóle sporo klimatu thrashu przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – posłuchajcie tylko, jak Krzysztof Głażewski zajadle wyje w „Double Vision” czy otwieraczu o znaczącym tytule „Tersha”, skupcie się na chwilę na tych perkusyjnych bitach, na szybkich solówkach, w końcu na gitarach, którym wcale nie w smak grać nic innego. Anthrax? Razor? Czemu nie! Tersha też gra szybko, przebojowo i niebezpiecznie. Z tym swoim ujęciu thrash kwartetu z Gdańska jest bliższy choćby power metalowi niż sonicznym destrukcjom à la Testament. Na polskiej scenie Tersha może uchodzić za taki mniej imprezowy północny odpowiednik Thermita – jedni i drudzy mają ujmującą skłonność do generowania ostrych partii gitarowych i wysokich wokali, jedni i drudzy lepiej czują się, pędząc jak przeciąg niż stawiając jakieś wyraźne groove’y.
Fajnych momentów na płycie fani thrashu znajdą bez liku. Pośród nich bez wątpienia uwagę zwracają gęsta, sprawiająca wrażenie chaotycznej perkusja w numerze tytułowym, gitarowe solo w „Machine” i cała gama przeszywających powietrze, świetnie dobranych riffów oraz, rzecz jasna, te wyszczekane wysokie wokale, przywodzące na myśl a to młodego Phila Anselmo, a to Steve’a „Zetro” Souzę, a to Joe Belladonnę. Muszę się jednak przyczepić do rejestracji wokali – są nierówne, jakby nagrywane w innych warunkach akustycznych, co powinien wyrównać mastering, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił.
Rodzimy thrash lubi sobie romansować z różnymi innymi rejonami metalu. Z death metalem przecież za pan brat są Virgin Snatch, z groove metalem przyjaźnili się Horrorscope (nie ukrywam, że chętnie sprawdzę, co zmajstrowali na nowym albumie), a crossover znakomicie napiernicza przecież Terrordome. Po tej bardziej powermetalowej stronie z godnych uwagi kapel mieliśmy w zasadzie jedynie Thermit. „Aim And Fire” Tershy pokazuje, że ta część metalowej mapki może jeszcze dostarczyć nam dużo radochy.