W Polsce zagrał po raz pierwszy z reinkarnacją THIN LIZZY, ale fani gitary na całym świecie znają go raczej jako przede wszystkim jako gitarzystę zespołów WHITESNAKE i BLUE MURDER.
Z tym pierwszym nagrał najlepiej sprzedający się album w historii grupy, zaś druga formacja, w której śpiewał, grał i komponował, przepadła na rynku mimo wielkiego potencjału. Z kronikarskiego obowiązku wypada odnotować, że karierę zaczął w TYGERS OF PAN TANG, ostatnie lata to praca głównie na własny rachunek. Zapraszamy do rozmowy z Johnem Sykesem o Philu Lynnocie, dziwnej znajomości Johna z Davidem Coverdalem i Dr. Dre.
Piotr Nowicki, TG: Przyjeżdżasz do Polski z THIN LIZZY i zagrasz u nas po raz pierwszy. Co zagracie?
John Sykes: Dobry rockowy repertuar. Zespół nieźle naparza, graliśmy w lecie na kilku festiwalach. Będzie dużo dobrego muzykowania!
Czy w repertuarze zdarza Wam się zagrać coś spoza repertuaru THIN LIZZY – myślę np. o kawałkach BLUE MURDER?
Nie, to projekt pod nazwą THIN LIZZY, więc gramy tylko kawałki z repertuaru THIN LIZZY.
Pamiętasz ten pierwszy raz, gdy spotkałeś się z Philem Lynnotem?
Ten naprawdę pierwszy raz? Spotkałem Phila poza koncertem w Preston w Anglii, gdy byłem dzieciakiem. Chciałem zobaczyć THIN LIZZY, ale nie miałem biletu i kręciłem się dookoła, szukając wejścia, by dostać się na koncert. Poszedłem do tylnych drzwi i pokazał się Phil. Wysiadł z auta, podszedł i wtedy zawołałem: „Hey, Phil, czy jest jakaś szansa dostać się na koncert?”. Odparł „Nie dzisiaj”. Ich kierowcy (wówczas go nie znałem, poznaliśmy się dopiero później) dałem pięć funtów i to on wpuścił mnie oraz mojego kumpla na koncert. Następny raz spotkaliśmy się, gdy grałem w TYGERS OF PANG TANG. Współpracowaliśmy wówczas z producentem Chrisem Tsangaridesem, który produkował album „Renegade”. Bardzo chciałem spotkać się z Philem i zagrać coś razem. Gdy odszedłem z TYGERS, zgodnie z kontraktem musiałem zrealizować solowy singiel dla MCA – pozwolili mi odejść, ale po wypełnieniu zobowiązań. Zapytałem wtedy Chrisa, czy jest szansa zapytać Phila, czy nie zechciałby go ze mną nagrać i być może zaśpiewać. Chris to zrobił i ku mojemu zaskoczeniu Phil się zgodził. Nagraliśmy zatem razem utwór „Please Don’t Leave Me” w Dublinie, w Irlandii. Nagrywaliśmy jakieś trzy dni i fajnie nam się razem spędzało czas, a po tygodniu Phil zadzwonił z pytaniem, czy dołączę do THIN LIZZY.
Czy zawsze marzyłeś, aby dołączyć do tej formacji?
Gdy byłem młody, THIN LIZZY był w Anglii wielkim zespołem – zawsze byli obecni na listach przebojów. Phil i jego ekipa to byli najfajniejsi kolesie – świetnie wyglądali i świetnie grali. To był jeden z tych niezwykłych, wspaniałych zespołów z dobrymi muzykami na poziomie. Grałem covery THIN LIZZY w grupie STREETFIGHTER, na długo zanim dołączyłem do nich. Wszyscy uwielbiali THIN LIZZY.
W wielu wywiadach komplementowałeś Phila, porównując jego osobowość do Jimiego Hendrixa. Co miałeś na myśli?
Nigdy nie spotkałem Hendrixa. Mogę ocenić jego charakter z rozmaitych wypowiedzi, zapisów wideo. Phil miał wielką osobowość, charyzmę – był supergwiazdą. Gdy wchodził do pokoju, jego magnetyzm przyciągał uwagę wszystkich – niektórzy pytali – „WOW! Co to za gość?” Nie wiem, czy zdawał sobie z tego sprawę, ale był urodzonym gwiazdorem, jedynym w swoim rodzaju. Nie spotkałem wielu ludzi takiego pokroju w biznesie muzycznym.
Jak układała się Wasza współpraca? Czy Phil był liderem i dyktatorem w zespole, czy między Wami panowały bardziej partnerskie stosunki?
Pozwalał mi grać to, na co miałem ochotę. Był z pewnością liderem, ale nie dyktatorem. Mógłby na pewno nim być, ale nie był. Sterował, by łódź płynęła we właściwym kierunku, ale dawał wiele swobody. Gdy przychodziło do nagrywania w studiu solówek i innych partii, ufał mi na tyle, że nie nigdy nie mówił, co i jak zagrać. Był takim szefem gangu. Miał szacunek wśród członków zespołu i wiedział, że przez to wszystko będzie działało jak należy.
Jednym z najbardziej znanych utworów, jakie napisaliście razem jest „Cold Sweat”. Opowiesz nam, jak powstał?
Byłem wtedy w studiu Boathouse w Londynie, w którym nagrywaliśmy album „Thunder And Lighting”. Album był wtedy gotowy do nagrania, ale ja grałem z zespołem od niedawna, właściwie dopiero co zagrałem trasę. Byliśmy tam przez kilka dni, ustawiając brzmienie. Któregoś dnia Phil spytał mnie, czy nie mam jakiegoś riffu. Brian akurat ustawiał brzmienie bębnów, ustawialiśmy się w pokojach do nagrań. Zagrałem riff z „Cold Sweat”, spodobało mu się to, wziął ode mnie zwrotkę i refren, dodał wokal i zrobiliśmy to całkiem szybko. Wszyscy zaczęli grać pod mój riff, Phil dodał bas i to wszystko.
W THIN LIZZY grasz w duecie z drugą gitarą, w BLUE MURDER i WHITESNAKE byłeś sam. W której konfiguracji gra ci się lepiej?
Granie we dwójkę jest łatwiejsze, ale to zależy od różnych czynników. Utwory THIN LIZZY są bez wątpienia oparte o dwie gitary. Musisz je mieć, by uzyskać brzmienie, melodię, harmonię – większość utworów po prostu nie brzmi dobrze, jeśli nie ma tam dwóch gitar. Numery takie jak „Still Of The Night”, „Bad Boys”, „Valley Of The Kings” możesz zagrać jedną gitarą.
Na ile wspólne granie i nagrywanie z THIN LIZZY miało wpływ na Ciebie jako kompozytora, a także na brzmienie Twojej gitary?
Nie powiem Ci, na ile wpłynęło to na brzmienie mojej gitary, ale myślę, że praca z Philem, w studio, podpatrywanie go na scenie przy publiczności, przebywanie z nim na pewno dały mi wyznacznik tego, jak zachowywać się na scenie, nawiązywać kontakt z publicznością. Gdy jesteś muzykiem, ulegasz wpływom ludzi, którzy są wokół ciebie, a szczególnie tych, których szanujesz i cenisz.
Twój gitarowy styl to zarówno potężne riffy, agresywny atak, jak i wpadające w ucho melodie. Bardzo ważną częścią Twojego brzmienia jest też wibrato. Czy ćwiczyłeś je w jakiś szczególny sposób?
To po prostu wyszło samo z siebie jako część mojej ekspresji. Po prostu grałem tak od młodych lat i przez kilka lat rozwinąłem wibrato w taki właśnie sposób.
Pamiętam, gdy usłyszałem pierwszy raz Twoją gitarę na albumie WHITESNAKE „1987”, byłem pod wrażeniem Twojej artykulacji, a szczególnie ataku. Ile czasu poświęciłeś na trening artykulacji?
Grałem po prostu wiele na żywo i to pomaga. Po latach w TYGERS i THIN LIZZY miałem wiele idei i chciałem pisać, gdy dołączyłem do WHITESNAKE. Pisząc „1987”, chciałem stworzyć najlepszy album, jaki mógłbym zrobić. Stąd solówki są dopracowane, wręcz pokazowe – chciałem zaprezentować ludziom moją muzykę. Coś w tym było, bo chciałem zagrać jak najlepsze solówki. Dałem z siebie wszystko!
Czy prawdą jest, że producent Bob Rock podpowiedział Ci, jak uzyskać właściwe brzmienie gitary na tym albumie? (Bob Rock nie był jednak odpowiedzialny za tę płytę – robili ją panowie Mike Stone oraz Keith Olsen – dop. autora).
Rzeczywiście. Pamiętam, że pracowałem nad tym w studiu w Vancouver wraz z fantastycznym producentem Mike’m Stonem, świetnym inżynierem, który ma dobre ucho. On pracował z najlepszymi, jest świetnym fachowcem, ale ja chciałem trochę cięższego brzmienia. Bob przyszedł wtedy i ustawił takie brzmienie, jakiego szukałem, a nie potrafiłem znaleźć go podczas sesji. Pracował w tym czasie obok jako drugi producent z Brucem Fairbarnem. Dodał trochę chorusa do tego setupu stereo, który wykorzystywałem. Miałem wzmacniacze, głośniki, ale brakowało czegoś, co później zarejestrował Mike.
Pamiętasz, czego wtedy używałeś?
Nie przypomnę sobie głośników, ale większość rzeczy ma teraz w domowym studiu. To były Marshalle, kilka Mesa Boogie, których brzmienie zmiksowaliśmy razem. Marshalle były do solówek, Mesa Boogie głównie do partii rytmicznych. Sygnał z gitary szedł prosto do pieców, miałem jakiś wah-wah, zdaje się, ale nie używałem żadnych distortion.
Czy zarejestrowałeś te piosenki na swoim słynnym Les Paulu?
Tak, jakieś 99 %.
To legendarna gitara – czy mógłbyś opowiedzieć jej historię?
Kupiłem ją, zanim dołączyłem do grupy STREETFIGHTER. Z tą gitarą jest związany taki mój znajomy z baru, z którym chodziliśmy na koncerty. Pamiętam, że mieszkał przy rodzicach w dużej suterenie. Choć nie, to raczej była taka przybudówka czy strych, gdzie mieliśmy próby. Grał wtedy z nami też drugi gitarzysta. Miałem wtedy chyba pożyczoną gitarę, bo nie miałem jeszcze własnej. W mieście było kilka sklepów muzycznych, oglądałem w witrynach gitary i inny sprzęt. Raz ujrzałem w jednej czarnego Les Paula i powiedziałem – patrzcie, jaka gitara! Nie miałem wtedy pieniędzy, żeby ją kupić, więc tylko patrzyłem i marzyłem o niej. Na próbach opowiadałem o niej wielu osobom. No i kiedyś przechodzę, patrzę, a ona zniknęła. Patrzę na próbie, a ma ją ten drugi gitarzysta. I tak nie mogłem jej mieć, ale za kilka miesięcy, gdy rozwiązaliśmy zespół, sprzedał ją i znów trafiła do sklepu. Pogadałem ze sprzedawcą, ubiliśmy deal, jakoś zdobyłem pieniądze i była moja!
Czy coś w niej zmieniałeś przez lata?
Jedyną zmianą jest przystawka przy mostku – zmieniłem ją na Gibson Dirty Fingers (który notabene po dwudziestu chyba latach znów zaczęto produkować – dop. autora), ale w końcu wysiadł. Teraz ma zdaje się 57 czy 58 Reissue.
Oglądając koncert WHITESNAKE skonstatowałem, że wciąż po ponad dwudziestu latach utwory z „1987” to jedne z najlepiej napisanych numerów w heavy rocku. Zawsze zastanawiałem się, jak pisało ci się takie klasyki jak „Still Of The Night”.
Pisaliśmy te utwory z Coverdalem na południu Francji. Jeden z jego przyjaciół miał tam chatę, więc pojechaliśmy do niej. Miałem wiele pomysłów i napisaliśmy cały album w parę tygodni. Pamiętam, że wiele riffów było już gotowych, zanim się spotkaliśmy. Siedzieliśmy razem, prezentowałem riff. Jeśli mu pasował i mógł do tego śpiewać, to improwizował cokolwiek. Te wszystkie idee zeszły się razem w relatywnie krótkim czasie. „Bad Boys” czy „Children Of The Night” napisałem wcześniej, może nie były jeszcze zaaranżowane w finalnej wersji. Coverdale powiedział kiedyś, że napisał większość utworów, ale to było niemożliwe, bo po pierwsze nie potrafi grać tak na gitarze, więc skąd potrafiłby napisać takie riffy? Do „Still Of The Night” miałem zrobiony riff oraz intro, a całą część środkową z wiolonczelą napisałem w kuchni u mojej mamy. Pamiętam tylko, że pokazałem jej to, ale nie złapała, o co mi chodzi, i byłem tym trochę zirytowany. Wydawało mi się, że to fajna sprawa [śmiech], a matka zapytała: „Hmm, chcesz filiżankę herbaty?”. Nie zwróciła na to po prostu uwagi. To trochę wstyd, że tak powiedział, bo między nami była całkiem dobra chemia…
Czułeś, że jesteście naprawdę przyjaciółmi?
Tak mi się wydawało, aż do momentu, gdy wypieprzył wszystkich z zespołu. To było dla mnie zaskoczenie, zresztą każdy wydawał się zaskoczony. Pozwolił praktycznie skończyć wszystkie partie, a podczas nagrywania 90% z nich nie był nawet w studiu. Bardzo oczekiwałem tego albumu, pracowałem nad nim całymi dniami z Mike’m Stonem od pierwszego uderzenia bębna po finalne partie. Stworzyłem więc fundament, a gdy już wszystko było skończone, on po prostu wszystkich zwolnił. To tak jakby miał jakąś mapę z miejscem, gdzie są diamenty, i nagle uciekł zostawiając wszystkich. Bardzo śliski ruch. Jak u węża – 'white snake’ to w tym wypadku dobra nazwa.
Jaką rolę pełnił przy tym albumie John Kalodner?
Był podówczas gościem w przemyśle muzycznym, bardzo dobrze znanym w wytwórniach płytowych, gościem od A&R. Bardzo wierzył w zespół, był z nami od czasów „Slide It In”, jeździł z nami po Ameryce – czuł potencjał zespołu. Album ten sprzedał się w USA całkiem dobrze – może nie był superhitem, ale jego poziom był wystarczający, by można było poczuć, czym jest WHITESNAKE.
Słuchając, jak brzmieliśmy na albumie i jak potężnie brzmieliśmy na żywo, mając Cozy Powella na bębnach, John Kalodner wiedział, że w tej grupie jest potencjał. Gdy usłyszał demówki piosenek, wiedział, że szykuje się dobra płyta. Wierzył w nas na dobre i na złe. Miał rację, postawił na właściwego konia. Nagrałem to pod koniec, gdy piosenka była już właściwie gotowa. Gdy mieliśmy już nagrane bębny, bas oraz podstawowe akordy, usiadłem w studiu z Mike’m i spróbowaliśmy właśnie dołożyć harmonie do głównego podkładu. Użyłem Charvela z systemem tremolo – to był ostatni raz, gdy grałem na tej gitarze. Taka gitarowa orkiestracja, która wyszła całkiem nieźle.
Jak to wygląda z finansowego punktu widzenia? Takie hity jak „Is This Love” czy „Here I Go Again” dały Coverdale’owi niezależność finansową z tytułu tantiem itd. Czy Tobie również?
Zostałem wpisany jako autor tych piosenek i ciągle dostaję za to pieniądze. Ciągle 50% tych utworów należy do mnie.
Gdy pierwszy raz usłyszałem BLUE MURDER, pomyślałem, że wykorzystałeś na pierwszej przynajmniej płycie utwory przeznaczone dla WHITESNAKE i wokół nich zbudowałeś repertuar.
Nie, po prostu utwory na BLUE MURDER napisał ten sam gitarzysta, który napisał utwory dla WHITESNAKE, czyli ja. To tak jakby wziąć Van Halena z jego grupy i kazać mu grać w innej formacji. To była naturalna progresja mojego stylu. To nie miało nic wspólnego z WHITESNAKE, po prostu w tym momencie chciałem pójść w takim kierunku.
Czy po zrealizowaniu pierwszej płyty BLUE MURDER czułeś, że udowodniłeś, iż mimo wyrzucenia z WHITESNAKE potrafisz radzić sobie sam?
Na tym albumie po raz pierwszy zaśpiewałem. Nie było moim zamiarem śpiewać w tej formacji, ale po przesłuchaniu wielu demówek z Johnem Kalodnerem jakoś tak wyszło. Podobał mu się mój wokal, zanim jeszcze zaśpiewałem na tym albumie. Wypróbowałem wielu wokalistów, ale zwykle potrafili zaśpiewać wybrane piosenki, a kolejnych już nie. Powiedział mi, żebym spróbował swoich sił i zarazem otworzył przede mną drzwi – zacząłem śpiewać i jednocześnie grać na gitarze. Jestem mu za to wdzięczny, bo gdyby nikt nie pchnął mnie w tę stronę, to prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałbym się śpiewać. Lubię ten album, jestem w pewien sposób z niego dumny. Nie jest zbyt popowy, jest w nim dużo pasji, dobrego, gitarowego grania. Bob Rock wyprodukował go i według mnie efekt jest świetny.
W wielu wywiadach byłeś pytany o ponowne zejście się z Davidem Coverdalem i reaktywację WHITESNAKE w starym składzie. A czy reaktywowałbyś BLUE MURDER?
Mógłbym to zrobić – sęk w tym, że wymaga to wielu pieniędzy. Nie chciałbym zebrać BLUE MURDER i pojechać sobie w trasę, by grać w niewielkich salach. Jeśli byłaby to jakaś konkretna trasa – to co innego. Tony Franklin (basista – dop. autora) pracuje teraz dla Fendera, właściwie rozmawialiśmy o tym, bo dostałem ofertę występu na Swedish Rock Festival, potem na innym festiwalu w Danii. Problem leżał w tym, że dyspozycyjność Tony’ego jest ograniczona przez pracę dla Fendera. Tak więc pytany o to, nie mówię nie, szczególnie jeśli zdarzyłoby się, że mielibyśmy trochę czasu, by pociągnąć ponownie ten projekt. Nie chcę reaktywować tego zespołu na dwa tygodnie.
Po nagraniu dwóch albumów z BLUE MURDER zacząłeś karierę solową…
… Nie, BLUE MURDER to już była moja kariera solowa. Jako jedyny miałem kontrakt, to był mój zespół i to ja wybrałem Tony’ego i Carmine’a do tej grupy.
Mimo kontraktu drugi album przepadł, nie mając właściwej promocji, to prawda?
Pierwszy też nie był zbytnio promowany. Zrobiłem błąd, podpisując kontrakt z Geffen, bo po nieprawdopodobnym sukcesie albumu WHITESNAKE wytwórnia ta chciała, żebym z nimi podpisał kontrakt. Dali mi dużo kasy i myślałem, że po tym będą wspierać mój produkt, szczególnie, że miałem za sobą Johna (Kalodnera). Ale po pierwszym albumie BLUE MURDER w niczym mi nie pomagali, bo czekali, aż z powrotem zaczniemy grać z Davidem Coverdalem. Chcieli, byśmy zarobili dla nich dużo kasy i przy okazji zrobili więcej dobrej muzyki, kontynuując ten projekt. Sprzedaliśmy 20 milionów płyt, stąd chcieli, abyśmy pracowali razem. Podejrzewam, że nie zależało im na sukcesie BLUE MURDER, bo woleli, bym wrócił do WHITESNAKE. Później, po albumie „1987” Coverdale nie miał już tak wielkich hitów. To wszystko sprowadzało się do odpowiedniej „chemii”. BLUE MURDER to według mnie klasyczny, rockowy album, ale nie wspierali go. Nie graliśmy nigdy w Europie, nie pozwolili mi zagrać tutaj, podobnie jak w innych częściach świata. Po prostu olali to.
Myślisz, że te wszystkie starania miały szansę się zmaterializować i że była szansa na powtórną współpracę z Coverdalem po kilku latach, czy też byłeś zbytnio obrażony na niego?
To było wszystko sprawą sytuacji, w której się znaleźliśmy. Album „1987” to był także mój album, który on po prostu ukradł. Nie lubię ludzi, którzy zachowują się podejrzanie. Nie można im ufać. Z pewnością nie byłem nigdy nakręcony możliwością ponownej współpracy.
Twoje solowe albumy było bardzo ciężko kupić w Europie. Teraz jest to możliwe dzięki internetowi, ale kiedyś można było je tylko zaimportować z Japonii. Dlaczego?
Tam jest duży rynek, uwielbiają zachodnią muzykę rockową i zaoferowali mi kontrakt. Nie starałem się wówczas zbytnio, by te albumy były dostępne gdzie indziej.
Po nagraniu albumu „Nuclear Cowboy” przyznałeś się, że lubisz raperów m.in. Eminema i Dr. Dre…
Tak, lubię ich utwory. Dr. Dre to świetny producent i kompozytor. Lubię niektóre rzeczy z tego gatunku.
Jakiego rodzaju muzykę lubisz?
Rozmaite gatunki – raz słucham Johna Coltrane’a, a raz klasyki. Podobały mi się pewne rzeczy z groove’m, które robił Dre, szczególnie we wcześniejszych produkcjach. To nie jest muzyka oparta na gitarze, ale chodziło mi o ogólne wrażenie. Niektóre teksty Eminema były śmieszne i sprytnie napisane – to też mi się podobało. Sprzedali miliony płyt, więc ktoś to lubi.
Twoja ostatnia płyta to koncertowa „Bad Boys Live!” – jak wybierałeś utwory na nią? Są tu utwory Whitesnake, THIN LIZZY, Blue Murder?
Wybrałem po prostu kawałek mojej historii – rozmaite rzeczy z różnych okresów. Dałem sobie szansę zagrać piosenki, których nie wykonywałem często na żywo. Zagrałem utwory, których japońska publiczność ode mnie oczekiwała. Gdy otwieram koncert czymś takim jak „Bad Boys”, to zwykle przy tym szaleją.
Czy możemy oczekiwać Twoich występów z takim repertuarem w Europie?
Jestem otwarty na propozycje. Chciałbym pojechać i zagrać to, właściwie powinienem, bo ludziom chyba spodobałby się ten repertuar. Musiałbym być tylko pewny, że ludzie chcą usłyszeć i zobaczyć mnie na żywo.
Jakie masz plany na najbliższe miesiące? Jakaś płyta solowa?
Mam sporo już napisanego materiału. Nie są to kompletne nagrania studyjne, ale dobre dema, które trzeba skończyć. Scena muzyczna nie jest już taka jak dawniej – mam na myśli ściąganie utworów itd. Ciężko jest sprzedawać płyty w porównaniu z tym, co było kiedyś. To wstyd, że technologia zabiła to wszystko, bo jeśli ktoś zamierza nagrać płytę, to ma świadomość, że będzie ona dostępna za darmo. Dlatego obecnie tak wielu ludzi jedzie w trasę – nikt nie kupuje płyt.
Myślałeś kiedyś o nagraniu płyty instrumentalnej?
Przez moment tak, ale zrozumiałem, że płyty instrumentalne stają się nudne. Czasem wychodzi to dobrze, tak jak Satrianiemu, który nagrał świetne rzeczy. Uwielbiam „Surfin’ With The Alien”, ale poza nim wychodzi zbyt wiele jednolitej muzyki. Może zamieszczę kiedyś na płycie kilka utworów instrumentalnych, ale na pewno nie zrobię całego albumu w tym stylu.
Rozmawiał: Piotr Nowicki