Czy jest w Polsce gitarzysta, który nie zna Leszka? Czy ktoś jakimś cudem nie uczestniczył w jego warsztatach albo nie widział ich w mediach? Chyba nie. Poza tym, że ma niewątpliwy talent do nauczania, dysponuje świetną techniką gry, to ma jeszcze niespożyte siły, by co roku organizować wielkie przedsięwzięcie, jakim jest Gitarowy Rekord Guinnessa. To jedyna taka postać w Polsce, a pewnie i na całym świecie, dlatego nie mogliśmy sobie odmówić krótkiej rozmowy, korzystając z okazji, że przybył na koncert i warsztaty do pięknej Gdyni.

Dariusz Domański: Leszku, spotykamy się w gdyńskim Blues Clubie – zaraz poprowadzisz gitarowe warsztaty, a wczoraj dałeś w Uchu porywający koncert. Pamiętam, że ostatni raz byłeś w tych rejonach jakiś czas temu, w klubie Pokład bodajże?
Leszek Cichoński: Tak, ale później jeszcze byłem w Blues Clubie ze Stanem Skibbym, chyba trzy lata temu. Faktycznie na Pokładzie graliśmy kilka razy – dwukrotnie z Carlosem Johnsonem, dwukrotnie z Johnem Tuckerem. To były świetne koncerty, raz nawet były tańce z gitarą na stołach – świetna zabawa!
Te tańce na stołach pamiętam, w pewnym momencie aż zadrżałem, bo ty skakałeś ze stołu na stół i w pewnym momencie stół się zachwiał…
Tak… Pamiętam ten moment. Powiało grozą, ale widocznie Stwórca nade mną czuwa [śmiech].
I nie wiem, w jaki sposób wytrzymałeś równowagę, nie przerywając grania… To było fenomenalne.
Sam się dziwiłem, że oprócz grania takie akrobacje jeszcze wyszły! [śmiech]
Jak ci się wczoraj grało w Uchu?
Dobrze to brzmiało na scenie i z przodu chyba też. Czuję się jeszcze trochę jeszcze niepewnie, bo to dopiero czwarty koncert na nowym wzmacniaczu, czyli na kemperze. Doszukuję się na nim powoli tej swojej barwy, ustalam dopiero właściwe proporcje tego, co idzie ze wzmacniacza i z odsłuchu, ale wczoraj chyba było już OK, te proporcje były już wyważone. Kemper reaguje jak prawdziwy lampowy piec, ale trzeba go najpierw troszkę wyczuć, zresztą tak jak każdy wzmacniacz – na volume reaguje inaczej, a kilka rzeczy ma lepszych niż klasyczny wzmacniacz. Co ciekawe, jest wyśmienicie podatny na kontrolowane sprzężenia… Ogólnie jestem nim mile zaskoczony, cały czas szukam, ale widzę, że jestem na dobrej drodze.

Faktycznie dobrze to brzmiało wczoraj, również z przodu, wydaje mi się więc, że ten sprzęt zagości dłużej u ciebie.
Taki właśnie mam plan na przyszłość. Wynika to po części z moich problemów z kręgosłupem – noszenie lampowych wzmacniaczy to już chyba u mnie przeszłość – jest oczywiście przyjemność grania, ale jest też problem transportowy. Mój aktualny zestaw to Kemper, który waży 6,5 kg, aktywny, z końcówką 600 W, no i kolumienka nowa firmy Matrix, która waży 7,5 kg. Próbuję się do tego przyzwyczaić i można! Właśnie przy właściwych proporcjach brzmienia z odsłuchu i ze wzmacniacza pojawia się komfort na scenie. Mam jeszcze dwie świetne kolumny, mój ostatni zakup to Peavey z piętnastocalowym głośnikiem, lubię to brzmienie.
Dwa dni temu grałeś na imprezie Gitarowy Przeciąg w Słupsku, ale z innym projektem Viva Santana.
Tak, premiera tego nowego zespołu była rok temu na moich sześćdziesiątych urodzinach we Wrocławiu w Imparcie. Gorąco przyjęty koncert i po prostu nie może być inaczej, przecież wszyscy kochają Santanę, my to gramy naprawdę z serca. Ja sam wychowałem się na Santanie, słuchałem go i uczyłem się od niego w zasadzie więcej niż od Hendrixa, co dla niektórych może być zaskoczeniem! Pierwszy utwór, który zagrałem publicznie to była „Samba Pa Ti” i wykonałem ją na studniówce w liceum. Ta muzyka jest we mnie, ta śpiewność, to liryczne frazowanie, to wszystko we mnie zostało na zawsze, a oddawanie tego publiczności projektu jest teraz dla mnie ogromną frajdą przeżyciem. Mam świetną sekcję – Łukasz Sobolak i Tomek Grabowy grają ze mną od lat, regularnie grywa też Robert Jarmużek, czyli w zasadzie dwóch muzyków z Micromusic. Zaprosiłem do współpracy Jose Torresa – to absolutny mistrz instrumentów perkusyjnych i do tego świetny człowiek, oraz Osmara Pegudo, czyli dwóch Kubańczyków, którzy dodali tej muzyce kolorów i latynoskiego smaku, stylowości i ognia w groovie. Te ich wszystkie perkusjonalia dają tam znakomitą przestrzeń i zarazem drive, do tego stopnia, że niektórzy mówią, że jedzie to lepiej niż u Santany… Może to nawet nie jest przesada, bo co prawda są to nieco inne groove’y, ale ogień i ciąg do przodu są absolutnie genialne, jest to bardzo inspirujące do grania solówek i tych wszystkich utworów. To dla mnie duże przeżycie wrócić do santanowskich klimatów i też ciekawy pomysł na przyszłość. Mam taką koncepcję, żeby część programu oprócz znanych hitów składała się z polskich utworów granych w stylu Santany. Już poszliśmy w tym kierunku i zrobiliśmy kawałek grupy ABC „Asfaltowe łąki”. Zainspirował mnie utwór „Batuka”, posłuchałem „Asfaltowych łąk” i od razu mi się to skojarzyło właśnie z tym utworem z trzeciej płyty Santany. Na tej bazie oryginalnej motoryki cowbelli i timbalesów zrobiliśmy nowy aranż do tego utworu. Jest świetnie przyjmowany na koncertach – ci, co pamiętają, śpiewają z nami „Asfaltowe łąki”, ale ja mam już następny kawałek, który sobie upatrzyłem – to będzie „Podaruj mi trochę słońca” grupy Bemibem. Może jeszcze coś dobierzemy i to, myślę, jest nawet pomysł na płytę w przyszłym roku, jak zdążymy ze wszystkimi planami.

Świetnie się to zapowiada, ale… w przyszłym roku jak co roku odbędzie się także bicie Rekordu Guinnessa we Wrocławiu.
W przyszłym roku, jak co roku 1 maja… Tak, chyba żaden gitarzysta nie wyobraża sobie, żeby zabrakło tego wydarzenia w kalendarzu. Cały czas oczywiście marzy mi się Santana na tym rekordzie, nie rezygnuję ze starań, wysyłam oferty, szukam kontaktów, także takich pozamanagerskich, ale póki co jest to bardzo trudne zadanie, bo jest to specyficzny pod tym względem artysta, a przede wszystkim koszty przekraczają nasze możliwości.. Myślę, że to jest kwestia czasu. Santana jest taką moją bratnią duszą, akurat skończyłem czytać jego biografię „Universal Tone” i widzę, że jego ścieżka życiowa jest w pewnym sensie podobna do mojej. Wiesz, to zainteresowanie duchowością, praktyki medytacyjne… To wszystko też przerabiałem i ma to duży wpływ na moje życie. On ma trójkę dzieci i ja mam trójkę dzieci, jego pierwsze dziecko urodziło się w 1983, mój Paweł też, Asia, moja córka urodziła się dwa lata po jego córce, ale moje trzecie dziecko, Radek, znowu tak jak jego urodziło się w 1989 roku. Te i kilka innych rzeczy są dla mnie ważnymi informacjami i wydaje mi się, że po prostu musimy się spotkać i kiedyś zobaczymy się na rekordzie Guinnessa we Wrocławiu.
Santana debiutował w zasadzie na Woodstock, a ty na festiwalu w Jarocinie, równie ważnym dla Polaków co Woodstock dla Amerykanów. Mija właśnie 35 lat od twojego debiutu, wracasz czasami myślami do tych czasów, do początków?
Tak, znalazłem nawet jakieś nagrania z 1981 roku, które robiliśmy w Rurze, w klubie PSJ [Polskie Stowarzyszenie Jazzowe – przyp. red.] jako demo do Jarocina. Śpiewał Paweł Kukiz, bardzo zresztą fajnie, to był pierwszy zespół Pawła grający „solidną” muzykę, pisał fajne teksty, było czuć, że ma świetny kontakt z publicznością, luz, swobodę – to była przesympatyczna przygoda. Dobrze to rokowało, ale ja w tamtym czasie nie byłem przekonany, czy muzyka jest tym, co chcę w życiu robić, W zasadzie pięć lat studiów to był czas stracony, jeśli chodzi o gitarę. Politechnika nałożyła mi klapki na oczy, myślałem o zawodzie, o pracy, a nie o muzyce. Podobno nie należy niczego żałować, ale tego okresu mi jednak żal. Ograniczyłem się wówczas do grania w domu z B.B. Kingiem, Hendrixem czy Santaną. Nie jest to absolutnie jakaś przestroga dla młodych, żeby nie iść na studia, nie! Chodzi o to żeby, jeśli nie jesteśmy pewni, co chcemy robić w przyszłości, starać się pogodzić te dwie życiowe aktywności i na pewno można to robić, studiować i grać, uczyć się i kochać muzykę. Poradziłem jakiś czas temu mojemu najmłodszemu synowi Radkowi, że czasy dla muzyków idą trudne, żeby grał, ile się da, ale żeby jednak miał normalną pracę. I on gra, ma fajny zespół Chwilantropia! Idą do przodu, wygrali muzyczną bitwę w Radiu Wrocław, nagrali teraz świetny klip jest jednak obok tego szczęśliwym mężem, przeszczęśliwym ojcem, pracuje i umie znaleźć ten ważny balans pomiędzy muzyką a życiem prywatnym. Pewnie, że są osoby, które powinny pójść na całość i poświęcić się muzyce bez reszty, ale nie oszukujmy się, jest cała masa osób, które powinny poszukać właśnie tego balansu, by później nie było jakichś życiowych porażek czy wielkich rozczarowań. Zawsze na swoich warsztatach powtarzam to, że dla mnie ważne jest, by ci młodzi ludzie byli w przyszłości szczęśliwymi ludźmi, a nie chorymi z opętania pogonią za techniką, sprzętem itp.

We Wrocławiu otwarto Hard Rock Cafe, w którym jesteś stałym gościem i grasz regularnie koncerty.
Tak, mam raz w miesiącu jeden dzień, środę, i bardzo się cieszę, że jest w moim mieście takie miejsce, gdzie mogę się spotkać z fanami i przyjaciółmi, a do tego sala jest idealnie przygotowana do grania muzyki na żywo. Może scena jest ciut mała, jak graliśmy z Viva Santana w siedem osób, to dwie musiały stać już poza nią – Krzysiu Baranowicz z hammondem musiał się ulokować minimalnie poza nią, Andrzej Stagraczyński na basie tak samo. Jest tam przy scenie bardzo specjalne miejsce – taka „ściana chwały” z wielkim zdjęciem z Gitarowego Rekordu Guinnessa, takim na pół tej ściany, do tego moje zdjęcie z czerwonym ibanezem – gitarą, którą podarowałem jako memorabilium dla Hard Rock Cafe. Jest też moje zdjęcie ze Steve’em Vaiem, czyli cała ściana jest takim miejscem dla mnie szczególnie miłym, zwłaszcza że ludzi przychodzą i robią sobie zdjęcia na tle tych obrazów. Czuję, że to moje miejsce we Wrocławiu i cieszę się, że ta współpraca się udała. Drugim miejscem, które warto odwiedzić we Wrocławiu, jest latarnia na rynku, która stoi na wprost Placu Solnego, a pod nią stoi mały krasnal – Leszko z Wrocławca się zowie. Krasnal trzyma gitarę w górze, ma napis Gitarowy Rekord Guinnessa i, nie wiedzieć czemu, wygląda jak ja! To bardzo sympatyczny prezent ze strony miasta, zwłaszcza że to była niespodzianka, zupełna niespodzianka. Co prawda już cztery lata wcześniej cisnąłem w Urzędzie Miasta, żeby pojawił się krasnal imieniem Jimi, czyli krasnalowy Hendrix z szopą afro i gitarą itp. Potem zaproszono mnie do prezydenta na rozmowę w sprawie krasnala i okazało się, że chodzi o mojego małego kuzyna w czapeczce i z gitarą w ręce.
Przyznaję, że Leszko brzmi bardziej piastowsko, a Wrocław to przecież stare piastowskie miasto, a Jimi… cóż… jeszcze przyjdzie czas na Jimiego! Powiedz na zakończenie, o co chodzi z tym znakiem UniVibe? To jest jakiś nowy znak wiktorii?
Tak, to jest nowa idea, UniVibe, dwie połączone litery U i V, co oznacza Uniting Vibration, czyli jednoczącą wibrację muzyki. Po raz pierwszy pokazaliśmy ten znak w tym roku ze sceny we Wrocławiu z Wojtkiem Hofmannem, z Sygitem i wieloma innymi wspaniałymi artystami i odpowiedź była niesamowita – te siedem tysięcy gitarzystów na Rynku podniosło ręce i pokazało nam też ten znak, połączyliśmy się w tej uniwersalnej wibracji, choć ma to także inny sens. Kolejne palce symbolizują „hope, faith and love” czyli wiara, nadzieja i miłość u nas, ale też trzy palce, czyli tzw. trójka, może znaczyć 3-maj się, trzymajmy się razem, jesteśmy jednością i nikt nie jest sam. Widzę tu także zbieżność z „uniwersalnym tonem” – ideą Carlosa Santany. Ton, który gra nam wszystkim w duszach i to jest jakby istota wszystkiego, bo czy tego chcemy czy nie chcemy, jesteśmy istotami duchowymi, podróżnikami w Kosmosie i czasie. Teraz sobie pomykamy w takich pojazdach jak np. Leszek i Darek, a później, po „drugiej stronie tęczy” śmigniemy sobie gdzieś dalej.
Trzymajmy się razem w takim razie!
Trzymajmy się!