Najpierw powrót Riverside, potem projekt Meller Gołyźniak Duda, a teraz – nowy album Lunatic Soul. Mariusz Duda nie lubi bezczynności i całe szczęście dla nas i całego muzycznego świata, bo przez to mamy stały dopływ najwyższej jakości dźwięków. Przy okazji premiery „Fractured”, nowego albumu Lunatic Soul, wypytaliśmy Mariusza o sprzęt, sposób tworzenia i różnice między jego solowym projektem a macierzystą formacją.
Jakub Milszewski: Pretekstem do rozmowy jest krążek twojego solowego projektu Lunatic Soul – „Fractured”.
Mariusz Duda: Dziękuję, że użyłeś hasła „solowy projekt”. To jest poprawna wersja. Niektórzy mówią „grupa”, inni – „zespół”. A to jest rzeczywiście projekt solowy.
Przecież nawet jak się ktoś wczyta w książeczkę, to dowie się, że to ty grasz na milionie instrumentów, do tego jest jeszcze Wawrzyniec Dramowicz, który gra na perkusji, Marcin Odyniec, który gra w trzech kawałkach na saksofonie, jest też orkiestra. Nie ma za to dwóch rzeczy – dopisek, który mnie zdziwił, głosi, że na płycie nie występują gitary elektryczne ani damskie wokale. Czemu trzeba było o tym napisać?
Mimo świadomości wielu osób, że Lunatic Soul to projekt bez elektrycznej gitary, podświadomie słyszy się jednak tę gitarę w muzyce. Tak samo jak damskie wokale. Po umieszczeniu dopisku czuję, że parę osób będzie zaskoczonych oraz zastanowi się podczas przesłuchiwania nowego albumu.
Twoje doświadczenia z poprzednich płyt kazały zamieścić taki dopisek?
Tak. W wielu recenzjach czytałem takie informacje, o gitarze elektrycznej, o gościnnym udziale śpiewających kobiet. Dostaję też na ten temat różne pytania. Zawsze odpowiadam: nie, to moje falsety, a tu naprawdę nie ma gitary elektrycznej, to grają inne instrumenty. Pytają: no to co to jest, skoro nie gitara elektryczna? Ano właśnie. Jak się tego słucha z wiedzą, że coś nie jest tym, czym się nam wydaje – percepcja lawiruje.
To chyba efekt szufladki. Ludzie wiedzą, że Mariusz Duda to Riverside, a Riverside to rock i metal progresywny. A skoro rock i metal, to instrumenty strunowe – bas, gitara. W ten sposób stawiają znak równości między Lunatic Soul a Riverside, a to przecież zupełnie inna muzyka.
To jest inna muzyka. Taki był zresztą mój zamiar, żeby stworzyć projekt, który będzie odbiegał stylistycznie od muzyki Riverside, bo po co nagrywać cały czas to samo? Nie chciałem się powtarzać. Stworzyłem Lunatic Soul nie dlatego, że byłem sfrustrowany brakiem spełniania się w Riverside. Nie. W Riverside jestem głównym kompozytorem. To moje światy, moje historie, oczywiście interpretowane przez cały zespół. Było mi jednak mało, chciałem robić więcej muzyki. Przeszkadzało mi, że pomiędzy płytami zawsze był odstęp dwóch, trzech lat, bo koncerty i trasy. A ja chciałbym wydawać płyty częściej, chociażby co rok. Czułem, że jestem kreatywny, twórczy, że mogę więcej. Stworzyłem więc sobie zupełnie inny muzyczny obszar. Żeby móc grać na innych instrumentach, żeby rozwijać się jako muzyk, jako artysta. Musiałem jednak wyraźnie oddzielić to od Riverside. Co więc zrobiłem? Pozbyłem się głównego dla muzyki rockowej instrumentu, przez co Lunatic Soul zyskał unikalny charakter.
Bardzo przebiegły pomysł.
Też tak myślę. Oczywiście zemściło się to w pewnym momencie, bo okazało się, że muzyka potrzebuje wzmocnienia, przesteru, zacząłem więc przesterowywać wszystko inne, zwłaszcza na pierwszych płytach. Dzięki temu produkcja na albumach Lunatic Soul zawsze stawała się wyjątkowa.
Odniosłem wrażenie, że od felernego dla ciebie 2016 roku, od śmierci Piotra Grudzińskiego, rzuciłeś się w wir pracy. Dokończyliście płytę Riverside, ruszyła cała maszyna promocyjna. Zacząłeś pracować nad nowym Lunatic Soul. A pomiędzy wyszedł jeszcze przecież projekt Meller Gołyźniak Duda, do którego doszedłeś jako ostatni.
W przypadku tria miałem na początku tylko grać na basie, skończyło się na tym, że również napisałem wszystkie teksty i zaśpiewałem całość. Do mnie należała też selekcja utworów i ich układ na płycie. Niejako „zamknąłem” ten projekt. Nie ukrywam, że zajęło mi to trochę czasu, bo pomiędzy były inne rzeczy, ale udało się to skończyć.
Czyli od 2016 roku faktycznie rzuciłeś się w wir pracy, czy raczej może po prostu chodziło o to, że – jak wspomniałeś – najchętniej wydawałbyś płytę co roku.
Zawsze rzucam się w wir pracy, jestem raczej aktywnym i zajętym muzykiem. Ostatnio jednak rzeczywiście dużo tego było. Więcej niż zwykle. Gościnne udziały na płytach innych muzyków, Riverside i jego „Eye of The Soundcscape”, „Meller Gołyźniak Duda”, nowe Lunatic Soul. Trochę się skumulowało. Cieszę się jednak, że tak się stało, bo miałem się czym zająć. Moje myśli nie biegły w jakieś dziwne miejsca, tylko koncentrowały się na pracy. Wiadomo, że w przypadku Lunatic Soul odcisnęły również w tekstach i historii.
Na albumie „Fractured” znaczący jest tytuł, ale także okładka. Co płyta Lunatic Soul, to na okładce symbol jest coraz bardziej połamany – na początku miał postać wężyka, potem nabierał coraz ostrzejszych kształtów, na nowym albumie zmienił się w pękniętą szybę. „Fractured” oznacza przecież „popękany”. Czy to odbicie twoich emocji?
Dokładnie tak. Są w tym dwa wątki. Pierwszym z nich jest to, że płyta ta została zainspirowana moim stanem emocjonalnym, który miał miejsce w 2016 roku, a czułem się wtedy tak, jakby mi się wszystko rozsypało, popękało na kawałki. Stwierdziłem, że to byłby dobry tytuł płyty. Poza tym żyjemy w takich popękanych czasach. Pomyślałem, że byłoby dobrze, gdybym zrobił album na czasie. Jako społeczeństwo w Polsce nigdy nie byliśmy tak popękani, podzieleni na dwa obozy. Na świecie mamy mury Trumpa, Brexit, Katalonię… Główną inspiracją był jednak mój stan. Przez to, że wymyśliłem taki tytuł, zmienił mi się też pomysł na ostateczny kształt muzyczny. Lunatic Soul to zawsze były pejzaże, długie pogłosy, wszystko się lało. A teraz, gdy symbol zrobił się popękany, trzeba było pójść za ciosem i zrobić taką popękaną muzykę. Pogłosy się skróciły, dźwięki stały się bardziej wyraźne. Pojawiło się więcej rytmiki, groovu. Wszystko się zaostrzyło i momentami zrobił się z tego taki nawet rockowy album.
Ze wszystkich płyt Lunatic Soul „Fractured” jest najbardziej piosenkowa.
Są melodie. Bardzo chciałem zrobić album melodyjny. W sumie każdy Lunatic Soul miał zwykle na płytach po kilka piosenek, ale z reguły tylko połowę, bo druga połowa to były jakieś ambienty, eksperymenty, dziwaki. Teraz mamy praktycznie same piosenki. Wszystko wzięło się stąd, że muzycznie chciałem połączyć kawałki tłuczonego szkła z melancholią i smutkiem. Chciałem czymś zaokrąglić te wszystkie popękane rzeczy. Zrobiłem to melodiami. Melodie to chyba jedna z moich kompozytorskich zalet. Zawsze je lubiłem i chyba jestem w nich dobry. A w ciągu ostatniej dekady stałem się wyjątkowo na melodie nastawiony, zarówno w Riverside, jak i teraz w Lunatic Soul.
Jak wyglądał proces twórczy stojący za „Fractured”? Od czego to wszystko się zaczynało? Miałeś na początku jakąś linię na klawiszach, określoną fakturę dźwięku, a może linię basową? Bas jest przecież na płycie bardzo wyraźny – czy to w postaci gitary basowej, czy basu elektronicznego.
Żywego basu nie ma na tej płycie zbyt dużo, ale kupiłem sobie za to syntetyczny bas Moog Minitaur i trochę się nim ostatnio bawiłem. Cóż, zawsze zbieram swoje pomysły, szkice. Z reguły nagrywam je na dyktafon. Zawsze mam go przy sobie i wciąż jestem przygotowany na nowe pomysły. Na przykład jestem gdzieś na mieście, nagle wpada mi pomysł, wyciągam dyktafon, śpiewam sobie coś na głos, ktoś przechodzi, wszyscy patrzą. Kiedy jestem w domu i coś mi przychodzi do głowy, biorę gitarę akustyczną, nagrywam. Takich pomysłów mam dużo. Kiedy przychodzi do nagrania płyty, wertuję sobie te pomysły, wybieram ze dwadzieścia dobrych i idę z tym do studia. Dopiero wtedy nagrywam jakieś większe całości. Okazuje się, że z tych dwudziestu oczywiście nie przechodzi nic, bo zaczynam wszystko robić od nowa. Ale mam jakiś punkt wyjścia. Przed nagraniami dźwięków studiu mam też w głowie tytuł płyty, historię, kolor, brzmienie – bardziej vintage, bardziej nowoczesne, bardziej metalowe, jakieś inne. Wtedy dopiero zaczynam komponować na dobre. Kiedyś rozmawiałem ze znajomym muzykiem, który był bardzo tym zdziwiony. Okazało się, że schematem dla większości zespołów jest zagranie wszystkiego co trzeba, zrobienie z tego piętnaście utworów, wybranie najlepszych, wymyślenie tytułu płyty i album gotowy. A ja zawsze robię jakby od drugiej strony. Tak też powstawał „Fractured”. Tymi samymi schematami. I głównie w domu i w studiu. Riverside jest zawsze tworzone w ten sposób, żeby można to było grać na żywo. W Lunatic Soul nie zawracam sobie tym głowy, dzięki temu mocno eksperymentuję. Dopiero kiedy muzyka jest stworzona, to myślę sobie, że jak kiedyś zacznę grać na żywo, to trzeba będzie to czy tamto pozmieniać.
A zaczniesz?
Chciałbym, ale na razie nie mogę rozdwoić. Owszem, myślałem o tym, żeby po tej płycie pojechać na parę koncertów, zagrać, rozpocząć, rozdziewiczyć Lunatic Soul. Ale okoliczności sprawiły, że musiałem najpierw przywrócić z chłopakami Riverside do życia. Ten rok to była trasa Riverside, pokazująca, że wciąż jesteśmy, działamy. Lunatic Soul musiał poczekać. Ale po kolejnym albumie nie będę miał wyjścia. Widzę już, że kolejna płyta będzie najprawdopodobniej ostatnią płytą Lunatic Soul z symbolem „LS” na okładce. Wszystko się ładnie domknie. Był już przecież czarny i biały dyptyk oraz szary suplement. Teraz jak pigułki w „Matrixie” – niebieska i czerwona płyta, po czym będzie jeszcze jeden suplement. Pewnie fioletowy. I koniec. Wszystko się zamknie, ładnie dopełni. Wytłumaczę to jak wydam szósty album [śmiech]. Wtedy nie będzie wyjścia, trzeba to będzie przedstawić na żywo i jakoś podsumować.
Wszystko to brzmi tak, jakbyś startując lata temu z Lunatic Soul, miał w głowie jakąś agendę, od początku do końca konkretny plan na całość istnienia tego projektu, od płyty czarnej do fioletowej.
Coś w tym jest. Jestem estetą i lubię patrzeć na wiele rzeczy z szerszej i dalszej perspektywy. Zawsze planuję swoje działania na trzy lata wprzód, żebym mógł wyrobić się z kilkoma rzeczami naraz. Tu nie ma przypadków. Gdybym działał spontanicznie, to nie udawałoby mi się nagrywać tak często różnych rzeczy i w takiej a nie innej formie nadawać im kształtu. Dzięki takim działaniom mogę sobie też pozwolić na różne ukryte smaczki. Na przykład trylogia „Reality Dream” – to dziewięć utworów na każdej płycie (trzy razy trzy) i trzy słowa w tytule [albumy „Out of Myself”, „Second Life Syndrome” i „Rapid Eye Movement” – przyp. J.M.]. Potem jest „Anno Domini High Definition”, „Shrine of New Generation Slaves”, „Love, Fear and The Time Machine” – cztery, pięć i sześć słów w tytułach. To też nie jest przypadek. Siódmy, ósmy i dziewiąty album Riverside też będą miały siedem, osiem i dziewięć gdzieś ukryte.
Teraz trzeba będzie siedzieć z płytami Riverside i Lunatic Soul, wertować książeczkę i analizować muzykę, żeby odkryć, co Mariusz Duda tam pochował.
Mogę zdradzić jedną rzecz. Utwór „Blood on the Tightrope”, pierwszy numer na płycie „Fractured” Lunatic Soul, ma fragment, w którym na ridzie jest grany pewien rytm. To nie jest przypadkowy rytm, ale fragment: „Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił” [śmiech].
Kwestie sprzętowe w Riverside są na pewno inne niż w Lunatic Soul, ale wciąż przede wszystkim pozostajesz basistą. Wspomniałeś, że na „Fractured” używałeś sporo syntetycznego basu, ale powiedz, co jeszcze się pojawiło? W jaki sposób konstruowałeś te dźwięki, za pomocą jakich instrumentów?
Moim głównym instrumentem, na którym komponuję, jest gitara akustyczna. Mam taką starą gitarę z nylonowymi strunami. Potem to przerzucam albo na klawisze, albo na bas. W zależności od charakteru utworu staram się wykorzystywać też innego rodzaju instrumenty. Na poprzednich płytach miałem bardzo dużo orientalnych przeszkadzajek, bardzo dużo perkusyjnego instrumentarium, w 2011 kupiłem sobie też ukulele i dużo na nim grałem. Teraz pojawiło się dla odmiany więcej elektroniki, bo też i więcej grałem na klawiszach. Przy Lunatic Soul często transformuję brzmienie basu w brzmienie gitary. Specjalnie na potrzeby nowej płyty Jacek Kobylski z Nexusa stworzył mi bas piccolo – to taka gitara basowa, która ma założone struny od gitary. Dzięki temu brzmi jak gitara, ale nie do końca. To niesamowity instrument, bardzo inspirujący. Tak mi się to spodobało, że zagrałem na nowej płycie nawet ze dwie solówki, które trochę brzmią jak gitara elektryczna. Może też dlatego umieściłem ten napis, o którym rozmawialiśmy na początku?
Żeby pokazać, że choć struny są od gitary, to mimo wszystko jesteś basistą.
W mojej muzyce oprócz melodii bardzo istotny jest też rytm. Cieszę się, że gram na instrumencie, który ma z nim dużo wspólnego.
W Riverside twoim podstawowym instrumentem jest także Nexus?
Tak. To takie nowoczesne brzmienie zbliżone do Fendera Jazz Bassa. Bardzo oryginalne. Pasuje do mojego stylu gry. Gram na basie dość wysoko, bardziej kostką niż palcami. Nexusy, na których grywam, sprawiają wrażenie wyżej nastrojonych i jakoś lepiej się przebijają w muzyce. Kiedyś grałem na Mayonesch, ale po jakimś czasie odpuściłem. Zamulały i niknęły mi w miksie. Ostatnio wróciłem też do swojego Fendera Jazz Bassa. Ale to faktycznie Riverside. Lunatic Soul zaś to przede wszystkim eksperyment studyjny – gram na różnych basach i kiedy coś nie działa, to za chwilę gram to samo, tylko że na klawiszach albo ukulele. W Riverside każdy ma swój instrument i się tego trzyma – chociaż przy „Eye of the Soundscape” wchrzaniłem się w klawisze i programowanie, z reguły jednak koncentruję się głównie na basie, śpiewie i gitarze akustycznej. W Lunatic Soul mogę grać na wszystkim, nawet na perkusji.
Jednak nie robisz tego, bo na płycie Lunatic Soul bębni Wawrzyniec Dramowicz.
Wawrzyniec to świetny pałker, nie mogę się z nim porównywać. Ja tylko z reguły aranżuję bębny, a potem Wawrzyniec przychodzi do studia i to nagrywa. Chociaż na białym „Lunatic Soul” w utworze „Transition” to ja zagrałem na bębnach. Taki byłem bezczelny.
Wyobraź sobie, że wywiad ten czyta jakiś twój młody słuchacz, załóżmy, że ma dwanaście lat. Jest zakochany w Riverside, Lunatic Soul, Meller Gołyźniak Duda. Chciałby być jak Mariusz Duda, nad łóżkiem obok plakatu z Robertem Lewandowskim ma plakat z tobą. Ma swój bas i chciałby na nim grać jak ty. Co powinien robić?
To pytanie związane z receptą na sukces. W pewnych kręgach stałem się znany, tudzież popularny, głównie dlatego, że byłem w pewnych działaniach konsekwentny, nie chciałem osiągnąć pewnych rzeczy za szybko, bo zdawałem sobie sprawę, że tak się nie da. Trzeba pamiętać, że swoje działania należy rozciągnąć w czasie i się do nich przygotować. Radziłbym tym, którzy w przyszłości chcieliby osiągnąć coś muzycznie, żeby napisali sobie czerwonym markerem na ścianie dwa słowa: POKORA i KONSEKWENCJA. Nie można też myśleć o sobie, że jest się najlepszym na świecie, a zauważyłem, że młode pokolenie dzisiaj, kiedy stara się o pracę, to już w drzwiach krzyczy: „Jestem najlepszy, uważam, że powinienem dostać szansę, dajcie mi ją”. To tak nie działa. Może w jakichś korporacyjnych filmach trzeba być tak bezczelnym, bo takich rekinów tam potrzeba, ale w muzyce to się nie sprawdza, a jeśli już, to na krótko. Zespół czy też artystę sprawdza się po drugiej, trzeciej płycie. Uważam, że każdy jest w stanie nagrać debiutancki album, tak samo jak każdy jest w stanie napisać pierwszą książkę, namalować swój pierwszy obraz czy wyreżyserować swój pierwszy film. Gorzej jest z potwierdzeniem tego stanu.
Czy ty podczas swojej kariery miałeś taki okres bezczelności, o jakiej wspomniałeś?
Nie. Jak zaczynaliśmy z Riverside, to byliśmy trochę wiekowi, bo byliśmy panami po dwudziestce. Mieliśmy doświadczenia z innymi zespołami, więc powiedzieliśmy sobie, że tutaj nie będziemy popełniać tych samych błędów.
A w poprzednich zespołach?
Pochodzę z małego miasta, z Węgorzewa. Moja mentalność była zupełnie inna, bo nie miałem możliwości robienia wielu rzeczy. Poza tym wychowywałem się w czasach, kiedy w sklepach był tylko ocet, a czekolada była na kartki. Nauczyłem się pokory i nigdy nie byłem za bardzo bezczelny, bo to nie były te czasy – cieszyłeś się z tego, co miałeś, nie wybrzydzałeś. Często stałem godzinę w kolejce po „Dziennik Ludowy”, a po chleb przez pół, więc nauczyłem się czekać. Miałem w Węgorzewie pewien zespół, wszyscy koledzy myśleli, że złapaliśmy Boga za nogi, a ja wiedziałem, że tylko zbieram doświadczenie na przyszłość. Gdy po latach w pewnym momencie miałem poczucie, że nagrałem płytę, która nie zażarła tak, jak się tego spodziewałem, mówiłem do siebie – spokojnie, take it easy, jak się konsekwentnie będzie pewne rzeczy budowało, to się uda. Byłem tego świadomy.
Riverside jest jednym z niewielu polskich zespołów, które są równie albo nawet bardziej cenione za granicą niż w Polsce. To rzecz, o której wielu muzyków marzy, ale nie wiedzą, jak się za to zabrać. Jak to się udało Riverside?
Przede wszystkim wspomniana już pokora i konsekwencja. To moje motto życiowe, jeśli chodzi o pracę i rzeczy związane z muzyką. Poza tym zawsze chciałem, żebyśmy od początku robili coś swojego, dążyli do tworzenia takich dźwięków, które niekoniecznie możesz wszędzie usłyszeć. Wiem, że wiele zespołów lubi sobie po prostu pograć. Grają sobie covery, jakieś inne rzeczy i nie zwracają uwagi na to, czy to brzmi jak Meshuggah, Linkin Park czy coś innego. Po prostu grają, bo to im sprawia przyjemność. Ja miałem taką ambicję, żeby od początku wprowadzać pewne elementy, które są charakterystyczne głównie dla nas. Odpowiedni dobór szczegółów może sprawić, że tworzy się własny styl. Jak się coś takiego ma w głowie – tę pokorę, konsekwencję i rozciągnięcie w czasie – to po każdej kolejnej płycie nie jesteś sfrustrowany, tylko ciągniesz to dalej. No i koncerty zagraniczne. Kiedy zaczęliśmy koncertować, to graliśmy najpierw dla pięćdziesięciu osób, rok później dla stu pięćdziesięciu, dwa lata później dla trzystu, a teraz okazuje się, że na nasze koncerty w Londynie przychodzi już tysiąc osób, z czego Polonii jest ze dwa procent. Wszystko wymaga czasu.