Kiedyś jeden z kilku najbardziej rozpoznawalnych i najbardziej biegłych technicznie basistów w Polsce. Pomimo długiej nieobecności na scenie, zapadł na trwałe w pamięci polskich muzyków średniego i starszego pokolenia, dlatego jego come back jest jednym z najbardziej oczekiwanych w naszym krajowym środowisku gitarowym. Tomasz „Kciuk” Jaworski opowiada o swojej walce o życie i bolesnej rehabilitacji i… szczycie muzycznej formy, w którym, jak mówi, obecnie się znajduje. Wszystko czego chcieliście się dowiedzieć o „Kciuku”, ale baliście się zapytać!
Z czego wynikała twoja długoletnia nieobecność na scenie i rynku muzycznym? Możesz jakoś się z tego wytłumaczyć?
Mogę, teraz już mogę. Byłem ciężko chory, miałem dwa wylewy. Jakieś dwa lata temu wyszedłem z tego zupełnie, tak, że nie mam już żadnych objawów czy nawrotów, czuję się świetnie i to spowodowało, że wracam! Jak wiesz, życie artysty jest skomplikowane, zarywanie nocy, brak snu, brak prawidłowego dotlenienia, brak ruchu, sportu… Przynajmniej w moim przypadku to właśnie spowodowało, że w pewnym momencie organizm nie wytrzymał. Te wszystkie przygody, które miałem przez poprzednie 30 lat doprowadziły do tego.
Byłem ciężko chory, miałem dwa wylewy. Jakieś dwa lata temu wyszedłem z tego zupełnie, tak, że nie mam już żadnych objawów czy nawrotów, czuję się świetnie i to spowodowało, że wracam! Jak wiesz, życie artysty jest skomplikowane, zarywanie nocy, brak snu, brak prawidłowego dotlenienia, brak ruchu, sportu… Przynajmniej w moim przypadku to właśnie spowodowało, że w pewnym momencie organizm nie wytrzymał. Te wszystkie przygody, które miałem przez poprzednie 30 lat doprowadziły do tego.
No i organizm musiał jakąś korektę przeprowadzić…
Widocznie tak, ale na szczęście zmartwychwstałem, bo ta korekta była szokowa i ostateczna. Kolejnej korekty już nie będzie. Mówię, że zmartwychwstałem, bo rzeczywiście leżałem przed domem, żegnałem się dziećmi… Wygląda na to, ze postawiłem dom i prawie umarłem – w końcu wszystko mi się ułożyło, wiesz – rodzina, dom, a ja umieram, czujesz? Masakryczny paradoks.
A ile trwała ta walka o życie i o zdrowie?
Myślę, że o życie to ponad rok, a o zdrowie później z sześć lat.
Przez ten czas w ogóle cię nie było jako muzyka?
W ogóle. Nie angażowałem się zupełnie w nic. Brałem gitarę do ręki i po 15 minutach mdlałem! Nie wiem, czy to emocje, czy osłabienie, ale nie mogłem odlecieć w te moje przestrzenie muzyczne, które kochałem, bo od razu mdlałem. Później, jak mogłem już trochę dłużej grać, to starałem się złapać jakiś kontakt ze sceną. Chodziłem na jam session jeszcze jak Grzesiek Grzyb żył, to był mój przyjaciel i perkusista przez 30 lat, a ostanie 20 lat to Grzesiek był zawsze ze mną i w tym trudnym okresie to właśnie on dzwonił do mnie wyciągając mnie na różne grania. No i chodziłem na różne jamy, do Harendy na przykład, gdzie Marcin Pendowski wpuszczał mnie na drugi set żebym mógł pograć. Powoli, powoli wracałem do żywych i do muzyki, trwało to kilka lat ale teraz myślę, że mam najlepszą formę w swojej całej historii, jest bardzo dobrze.
Dużo musiałeś ćwiczyć, żeby wrócić do tej formy i ponownie wspiąć się na szczyt warsztatu wykonawczego?
Wiesz co, może to nie było trudne ale bolesne. Do tej pory borykam się z tym bólem, bo to są inne sprawy, zwyrodnieniowe, lata grania, bolące stawy, cieśnie… to była wręcz walka fizyczna z samym sobą i z tym bólem. A te rzeczy wirtuozerskie o dziwi przez lata nawet się rozwinęły, wiesz… nie musiałem wiele ćwiczyć, bo to wszystko grało we mnie przez te lata. Aparatu nie tracisz jeśli go już nabędziesz, według mnie w takim wypadku masz go na zawsze, jak byś się z nim urodził. Pewnie, że niektóre rzeczy trzeba przegrać i przećwiczyć, ale jak już raz coś zagrasz, to to masz.
U mnie teraz jest sport, dużo relaksu, nie ma gonitwy i katowania się. Dziękuję Bogu, że jestem, wróciłem, zmartwychwstałem i chcę grać. To jest moje motto życiowe. Gramy, gramy, gramy!
Wielki szacunek dla ciebie. Teraz wracasz – czy masz poważne plany wydawniczo koncertowe? Możemy liczyć na to, że znowu „będzie cię więcej”?
Zdecydowanie tak. Jak każdy artysta chciałbym wydać płytę. Mam przygotowany materiał nawet na dwie płyty, mam kilka piosenek, które chciałbym, żeby ktoś zaśpiewał, tak jak kiedyś Niemen zaśpiewał na „Little Wing”. Mam kilku wokalistów w planach w tym jednego wybitnego wokalistę, ale jeszcze się z nimi nie dogadałem na 100% dlatego nie chcę na razie zdradzać nazwisk. W każdym razie wstępne rozmowy były i idzie to chyba w dobrym kierunku.
Niektórzy pamiętają twój skład o nazwie Kciuk-Surzyn Band. Teraz twój zespół nazywa się Kciuk Fusion Band, a nazwa niewątpliwie nawiązuje do tamtego zespołu, prawda?
Tak, wracam do tego grania, nawiązanie niewątpliwe, dlatego myślę, że jest to dobra nazwa i będę tę ideę muzyczną kontynuował bez względu na to, co się wówczas dookoła działo. Ten zespół, czyli Kciuk Surzyn Band to był mój drugi projekt, który jako młody chłopak zrobiłem otaczając się trochę starszymi kolegami, czyli Surzynem i Radulim. Nie wyszedłem zbyt dobrze na tym z kilku względów, o których nie będę mówił, ale i tak to była super przygoda
No to powiedz w takim razie o tym obecnym składzie, a także o znajomości z Mirkiem Kaczmarczykiem. Znacie się ze sobą praktycznie od piaskownicy, prawda?
Okej, to po kolei. Wstępnie na saksofonie gra ze mną Michał Borowski. Przypadkowo się z nim spotkałem na jakimś wyjeździe, na warsztatach muzycznych. Tam zaimprowizowaliśmy jedną z moich kompozycji, taką balladę o nazwie „Oczy”, ona będzie na płycie, będzie na koncertach. On zagrał to tak fenomenalnie, że powiedziałem mu, „Stary, już cię kocham! Chciałbym, żebyś grał ze mną” (śmiech). On powiedział, że specjalnie dla mnie przyjechał na te warsztaty, żeby zagrać ze mną (śmiech). Od razu się dogadaliśmy no i Michał jest w składzie i gra. Chciałem też żeby Marcin Kajper grał, ale niestety czasowo niewydolił, bo jest mocno zaangażowany w granie z Rayem Wilsonem, czyli byłem wokalistą Genesis. Na bębnach gra Damian Szajkowski, młode pokolenie, od razu po szkole, po Katowicach, zdolny chłopak… Prawda jest jednak taka, że to wszystko co rozpoczęło się w tym roku, prowadzi do nagrania płyty. Nie wiem jeszcze tak naprawdę kto na niej zagra, bo np. teraz również przygotowuję perkusistę Pawła Twardocha do grania ze mną. To jest perkusista Zbigniewa Wodeckiego, z którym grał 30 lat. Gość jest z mojego pokolenia, nie błyszczał może jak Marek Surzyn, czy Jerzy Piotrowski, natomiast zawsze był rzetelnym, bardzo dobrym bębniarzem, uczestniczył w wielu sesjach nagraniowych, a teraz jest dyrektorem centrum kultury w Grodzisku Mazowieckim, a ja też mieszkam koło Grodziska dlatego ostatnio się związaliśmy. Powtórzę jednak – jeszcze nie wiem kto będzie u mnie na płycie grał na bębnach, na razie szukam, wracam do środowiska i nastawiam uszy (śmiech). No i „Carlos” (Mirek Kaczmarczyk – przyp. MW)… Znamy się od ponad 40 lat, pierwszy zespół, pierwsze trasy koncertowe to właśnie z nim. Później kumplowaliśmy się, jak to chłopaki, ale nie muzykowaliśmy wiele, poniważ mieliśmy inne wizje i inny przelot muzyczny. Natomiast jako kumple zawsze mieliśmy świetny kontakt ze sobą, jamowaliśmy, rozmawialiśmy… Jakoś tak wyszło, ze od kilkunastu lat w ogóle się nie widzieliśmy ani nawet nie dzwoniliśmy do siebie, była cisza w eterze – wiesz, on mieszka w Norwegii, a moja choroba dodatkowo odizolowała mnie od środowiska, a to środowisko i tak mało się interesuje takimi ludźmi jak ja. Spotkałem „Carlosa” zupełnie przypadkowo, na Krakowskim Przedmieściu i wystaczyły dosłownie dwa słowa i już była pełnia szczęścia i dawny flow – zakładamy własny band, on pomoże mi ze sprawami organizacyjno-promocyjnymi, na które ja już nie mam siły. Ufam mu w 100%. Wiem, że nie może poświęcić 100% czasu dla Kciuk Fusion Band, bo ma swój własny Loud Jazz Band, ale dopóki nie znajdzie się odpowiednia osoba, która to on to profesjonalnie pociągnie, będzie najlepszą podporą, i muzycznie i jako człowiek. Mamy różne gusta muzyczne, nawet poglądy na życie, ale zawsze potrafimy się dogadać.
To już wszyscy?
Jest jeszcze keybordzista, którego cały czas poszukuję i nie mogę znaleźć. Mam pewne typy, ale nic jeszcze nie jest dogadane dlatego nie podaję nazwisk, żeby nie spalić. W każdym razie klaruje się fajny fusionowy band, grający bardzo dużo różnorodnej muzyki, od samby, przez funk, jazz itp.
Realizujesz już jakieś pierwsze nagrania „na czysto”, w studio?
Jeszcze nie. Mam małe studio domowe, ale nie mogę np. bębnów akustycznych nagrać, dlatego wrzucam na razie na fejsa jakieś próbki kawałków, ale to takie demówki tylko. A sekcja to dla mnie najważniejsza rzecz – ona musi brzmieć na tej płycie inaczej niż wszystkie nagrania, które do tej pory słyszałeś. Do studia wchodzimy prawdopodobnie za kilka tygodni, jak tylko „Carlos” przyjedzie, robimy w Sonusie (Studio Sonus w Łomiankach pod Warszawą – przyp. MW) pierwsze nagrania na setkę, żebym mógł usłyszeć jak to brzmi, jak to gra, muszę zobaczyć i usłyszeć ten cały obraz muzyki, którą zrobiłem. Muszę tych muzyków posłuchać jak grają i brzmią. A jeszcze ci powiem, że planuję zrobić reedycję mojej pierwszej płyty „Little Wing” i cały czas są rozmowy, cały czas staram się zainteresować firmy moją muzyką. Dawno nie „dotykałem” środowiska i teraz gdzie moja stopa nie wejdzie, to grzęźnie po prostu… Jest tak źle, tak słabo, tak dziwnie inaczej niż przed laty, że już wiem, że sam sobie nie poradzę. Jeśli ktoś mi pomoże w poprowadzeniu tego projektu, to może być sukces. Uważam, że ta płyta może być czymś świeżym na poskim rynku.
Ja myślę, że wiele osób czeka na jakieś nagrania do ciebie.
Tak to ważne dla mnie. Płyta będzie doskonała, tu nie ma wątpliwości (śmiech), tylko, czy znajdą się ludzie, którzy pomogą mi ją zrealizować? To tak powoli idzie… Nie to co kiedyś, gdy wpadało się do studia na hurra, nagrywało, bez wielkiej edycji śladów i bez produkcji, niedokończone rzeczy jakieś się wydawało i potem Kciuk Surzyn Band jedzie w trasę (śmiech).
Okej, a jak zmieniał się twój sprzęt przez te wszystkie lata? Masz jakieś wiosła od początku, a może masz nowe basówki do których musiałeś dojrzeć?
Od razu powiem, jest jedna gitara basowa na świecie. Fender Jazz Bass. Reszta to są gitary do kolorowania, dobarwiania całości brzmienia. Po tylu latach grania doszedłem do wniosku, że prawdziwy Jazz Bass jest najprawdziwszym, najrzetelniejszym, najpełniejszym basem i jest niezastąpiony jako gitara basowa. Tak jak nikt z basistów nie przeskoczył poprzeczki zawieszonej przez Pastoriusa, tak z lutników nikt nie przeskoczył Fendera Jazz Bassa. Gram na roczniku ’71 ale nowym, certyfikowanym, zrobionym perfekcyjnie. Z mojego Kubicki Factor zrobiłem fretlessa, który stał się hybrydą – Marek Witkowski zakończył mi projekt tej gitary. Drugi mój bas to był Status headless, z którego zrobiłem piccolo. To też jest ciekawe, bo w tym kraju nikt nie grał na piccolo basie, a ja na nim koncertuję. Przez 40 lat grałem na jakichś elektronicznych shifterach, dających dodatkowe oktawy albo inne interwały, a teraz wystarczyło założyć na dobry instrument struny piccolo – mam swoje własne odkrycie stulecia bo gada to bardzo dobrze. Jest jeden kłopot bo tych strun nie ma, trzeba zamawiać, czekać… Przy okazji: do mojego Jazz Bassu używam na D’Addario Nickel Wound EXL190 i to są najlepsze sznurki jakie znam – bardzo dobrze brzmią i długo trzymają swój ton.
A wzmacniacz?
O dziwo Markbass Little Mark Marcus Miller. Pojechałem kiedyś do Niemiec do sklepu Thomann zobaczyć ich najlepsze graty, bo to wszystko na czym grają tu w Polsce moi koledzy to sorry, ale dla mnie to jakaś niemal prowizorka jest. Wystawili mi tam wszystkie najlepsze wzmaki i kolumny jakie są na świecie. Pojechałem tam w zasadzie po 1000-watowy Epiphani, brzmiał genialnie faktycznie, ale sprzedawca mi mówi, żebym zobaczył jeszcze kilka innych gratów no i mi po kolei wystawiał wszystko co ma. Robiliśmy ślepe testy, miałem chwilę czasu, on podmieniał i przepinał, a ja o dziwo ostatecznie wybrałem Little Marcusa, co było nawet trochę zaskakujące dla mnie, bo na początku nawet nie chciałem patrzeć w kierunku Marcusa, a tu jednak Marcus – z moim Fenderem grało to po prostu najlepiej. Nie widzę innego lepszego wzmaka dla mnie – mam ten dźwięk, który chciałem mieć.
Wiem, że korzystasz z loopera podczas koncertów. Powiedz do czego ci się przydaje i czy faktycznie spełnia swoją rolę?
Tak, to prosta historia – chcę po prostu niektóre tematy grać z saksofonem, a jednocześnie bas powinien grać pod spodem groove. I dlatego ten podstawowy groove zapętlam, później odcinam to i gramy dalej. A później jak jest temat to znowu go włączam. To jest TC Electronics Ditto – zdecydowanie daje radę.
No cóż, pozostaje mi życzyć ci sukcesów!
Chcę naprawdę spełnić swoje muzyczne marzenia, jestem teraz w bardzo dobrej formie, aż się sam sobie dziwię, że można wyleźć z choróbska w tak dobrej formie. Wiadomo, że ból jest, fizycznie mogło by być lepiej, mam na przykład palec wskazujący lewej dłoni powyginany jak u Keitha Richardsa… boli to strasznie, to się nazywa syndrom strzelającego palca, ten staw jest do operacji ale lekarka powiedziała mi, że operacja może się źle skończyć, że w ogóle przestanę grać… Cóż, trzeba ćwiczyć, trenować, rehabilitować i przede wszystkim żyć świadomie. To jest od razu apel do młodych, żeby żyli świadomie i starali się przewidywać konekwencje swojego działania. Pamiętajcie, że co zrobicie swojemu organizmowi to on o tym nie zapomni i kiedyś sobie przypomni. Poza tym jak jesteś świadomy i wiesz co robisz, to w końcu muzycznie zrealizujesz plany, a jeśli błądzisz albo idziesz na hurra to przy pierwszym spotkaniu z rzeczywistością leżysz! U mnie teraz jest sport, dużo relaksu, nie ma gonitwy i katowania się. Dziękuję Bogu, że jestem, wróciłem, zmartwychwstałem i chcę grać. To jest moje motto życiowe. Gramy, gramy, gramy!
P.S. Podziękowania dla Sobiesława Pawlikowskiego za fotoreporterską czujność i zainspirowanie autora do tego wywiadu.
Zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski
Rozmawiał: Maciej Warda