Deep Purple powrócili do Krakowa. Na szczęście ich „Long Good Bye Tour” jest rzeczywiście „long”, i pożegnaniom nie ma końca. Ale biorąc pod uwagę formę, w jakiej panowie przedstawili się po raz kolejny przed polską, wierną publicznością, biorąc pod uwagę zapowiadaną na przyszły rok nową płytę, wreszcie na planowany kolejny koncert Purpli w Polsce (jesień przyszłego roku w Łodzi), wygląda na to, że Brytyjczycy będą się z nami długo żegnać. Oby jak najdłużej.
Nie ukrywam, że ten kwintet bliski jest sercu memu, więc i z radością bezkrytyczną biegam na ich kolejne koncerty, jak tylko mi się uda, i pewnie z sześć razy miałem już okazję panów podziwiać. Więc nie ma zaskoczenia, że z krakowskiego koncertu (który odbył się w Tauron Arenie 3 grudnia 2019r) wyszedłem równie szczęśliwy jak kilkanaście tysięcy innych fanów zespołu, którzy stawili się na kolejnym spotkaniu z żywą legendą.
Ostatni album studyjny Deep Purple pokazuje, że brzmieniowo i kompozytorsko panowie są w mistrzowskiej formie, ale z drugiej strony udowadniać już niczego nie muszą. Pewnie dlatego od wielu lat żelazny repertuar koncertowy bandu ulega jedynie kosmetycznym zmianom. I tym razem obyło się bez rewolucji, i pewnie nikomu, kto przyszedł na koncert to nie przeszkadzało.
Zaczęło się od „Highway Star”, a dalej… napięcie rosło. „Pictures of Home”, „Bloodsucker” , „Demon’s Eye” i chwila wytchnienia przy „Sometimes I Feel Like Screaming”. Ale już chwilę później nóżki rwały się do podrygiwania przy „Lazy”, trzepaliśmy rzednącymi fryzurami przy „Space Truckin'” czy kończącym główny set nieśmiertelnym „Smoke on the Water”. Z jednej strony takich Purpli kochamy i nic więcej nie wymagamy, z drugiej strony ostatnie dwa studyjne krążki zawierają kilka naprawdę wybornych smakołyków i szkoda, że panowie traktują je dość po macoszemu. Ale było mocarnie brzmiące „Time For Bedlam” poprzedzone dedykowanym Jonowi Lordowi „Uncommon Man”, a zdjęcie mistrza klawiatur pojawiające się na telebimie przy zapowiedzi Gillana zawsze wywołuje łezkę w oku.
Ale nie ma co marudzić, że „prawdziwi Purple tylko z Lordem I Blackmore’m”. Przesympatyczny Don Airey zdecydowanie wpasował się w towarzystwo i ze scenicznym luzem wygrywa na klawiszach to co potrzeba. Jak zwykle w jego wykonaniu pojawił się ukłon w stronę polskiej publiczności – w improwizację wplótł motywy Chopinowskie i fragment naszego hymnu. Nic nowego, ale zawsze cieszy i aplauz wywołuje. A Steve Morse jest zawodnikiem nieziemskim i równie sympatycznym typem scenicznym. I jego solowe popisy wywoływały ciareczki przebiegające tu i ówdzie. Niemniej jednak miałem wrażenie, że problemy zdrowotne wywołują momentami ból przy wykonywaniu niektórych partii prawą ręką, ale Morse był dzielny, i nawet podczas cudownej wymiany motywów muzycznych z Aireyem świetnie sobie poradził pomimo zerwania struny.
Co do sekcji, jak zwykle – nie ma pytań. Kilka dni przed krakowskim koncertem pan Roger Glover skończył 74 lata. Wierzyć w to się nie chce, patrząc na tego uśmiechniętego i pogodnego faceta brykającego po scenie z basówkami. Podobnie i jego partner sekcyjny Ian Paice. Mistrzostwo w każdym calu, świetne brzmienie i luz w graniu, wydaje się, że półtoragodzinny set dla tego też przecież niemłodego gentlemana jest wysiłkiem porównywalnym z podniesieniem do ust pinty Guinessa w jakimś pubie w Soho. Oczywiście każdy z panów miał możliwość poczarować tłum solowymi popisami. No i Ian Gillan. Wydaje się, że wokalista był w dużo lepszej formie, niż podczas poprzedniej wizyty pod Wawelem. Sprawiał wrażenie mniej zmęczonego, bardziej wyluzowanego, silniejszego, śpiewał z większą lekkością. A przecież ma najtrudniejsze zadanie – jak basiście struny przestaną brzmieć, wymieni na nowe. Gdy Morse zerwie strunę w gitarze – założy kolejną. A głosu zregenerować się nie da. Pomimo tego, że i wokalista Purpli jest przecież starszakiem, wszystko brzmiało należycie, a i mam wrażenie, że Ian rzadziej chował się za kulisami podczas momentów instrumentalnych. Generalnie radość – the boys are back in town, i to w dodatku w świetnej formie!
Wszystko co dobre, niestety za szybko się kończy. Na deser chóralne śpiewy w „Hush”, solóweczka Glovera na basie i kończące kolejny wieczór cudów „Black Night”. Pięknie. Powtórzę się – oby panowie w zdrowiu i sile żegnali się z nami jak najdłużej – frekwencja na kolejnym polskim koncercie świadczy o tym, że ma to głęboki sens, i to wcale nie tylko ekonomiczny.
A rozgrzewkę przed koncertem seniorów zafundowali nam fajni Kanadyjczycy z Monster Truck. I piszę o tym nie tylko z dziennikarskiego obowiązku. Purplowa publika przyjęła ich set bardzo ciepło, a kwartet na to zasłużył. Solidne, rockowe łojenie, od southern po stoner, świetny i żywiołowy wokal śpiewającego basisty Jona Harveya, bardzo ładnie podskakujący na scenie gitarzysta Jeremy Widerman, motoryczny bębniarz Steve Kiely i dopełniający klawiszami brzmienie Brandon Bliss solidnie zapracowali na szacunek u gromadzącej się w hali publiczności świetnie ich przygotowując na wejście na scenę gwiazdy wieczoru.
Ale wracając do dziennikarskich obowiązków należy napisać o rzeczach dość oczywistych – świetna produkcja koncertu, bez niepotrzebnych fajerwerków i wodotrysków, ale ze świetnie wyreżyserowanymi światłami i solidną transmisją na telebimach i oczywiście bardzo fajny dźwięk (przynajmniej tam, gdzie ja stałem), a to w Tauron Arenie nie jest do końca oczywiste. Ale bardzo możliwe. No i sama organizacja koncertu, którą w wypadku polskich etapów tras Deep Purple bierze na swoje barki Metal Mind Productons – panie i panowie, po raz kolejny szacun, uwielbiamy brać udział w przygotowanych przez was imprezach. Wszystko zapięte na ostatni guzik.
Dziękujemy za zaproszenie naszej redakcji na kolejne spotkanie z Deep Purple. Już wiemy, że na pewno nie ostatnie w Polsce, a ja mam nadzieję, że za rok na koncercie w Łodzi zostaniemy obdarowani kolejnym terminem koncertu Purpli w Krakowie.
tekst: Sobiesław Pawlikowski
zdjęcia: Ada Kopeć-Pawlikowska