Grupa TOTO zagrała w środę 24 czerwca 2015 koncert na warszawskim Torwarze. Poniżej relacja tekstowa autorstwa Bartosza Miecznikowskiego i fotograficzna autorstwa Marcina Podgórskiego:
Muszę przyznać, że nie byłem wcześniej na koncercie Toto. Trochę dziwnie się z tym czułem, bo jestem wielkim fanem talentu i majstersztyku Steva Lukathera (jako gitarzysta nie jestem w tym fakcie odosobniony oraz oryginalny). Zespół gościł już przecież w naszym kraju nie raz,ostatnio w 2013 roku gdzie nagrywali materiał na swoje DVD. Sam Lukather grał również z solowym materiałem w Warszawie, więc jako fan nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie nieobecności na występach „mistrza”.
Gdy dowiedziałem się, że „supergrupa’ (mowa oczywiście o Toto) zagości w tym roku w Polsce, w tym w moim rodzinnym mieście Warszawie, wiedziałem że tym razem nie przepuszczę okazji do spotkania „oko w oko” z moimi idolami. 24 czerwca udałem się do Hali Torwar na owy wyczekiwany koncert. Byłem punktualnie o godz 18.30, czyli „godzinie otwarcia bram”. Przyznam, że nie przepadam zbytnio za Torwarem ze względu na 'archaiczną” architekturę i „starodawne” rozwiązania organizacyjne. Mam tu głównie na myśli tyko dwa wejścia przez które wpuszczani byli fani, przez co nie obyło się bez kolejek. Gdy wszedłem do centrum hali, moim oczom ukazała się cena zasłonięta z przodu kurtyną. Z „iskrą w oku”,niczym małolat pobiegłem do strefy „golden circle” pod samą scenę podpatrzeć co się dzieje z ową kurtyną. Udało mi się dostrzec technikę strojącą gitary, monitorowców zajmujących swoje stanowiska w gotowości czekając na początek show. Tuż przed godziną 20tą gołym okiem widać było, że jest dosyć pusto. Hala nie była przepełniona tłumem, można było swobodnie spacerować. Nie wiem czy tak średnia frekwencja wynikała z tego, że dzień wcześniej zespół zawitał na koncercie we Wrocławiu, a może było to spowodowane nadchodzącymi wakacjami. Ja osobiście byłem z tego faktu zadowolony, nie jestem zwolennikiem tłumu na koncertach, wolę bliższy kontakt z artystą.
Pięć minut po godzinie 20tej przy dźwiękach intro zgasły światła, kurtyna opadła, a oczom fanów ukazał się wyczekiwany zespół. Zaczęli energicznie utworem 'Running out of time” z ostatniej płyty XIV i od pierwszych chwil słychać było wspaniałe, soczyste solowe dźwięki Luke’a. Po krótkim przywitaniu przez zespół w głośnikach rozległ się riff z dobrze wszystkim znanego „I”ll supply the love”, wszystkie ręce poszły do góry. Później piękny wstęp w wykonaniu Davida Paicha i na „tapetę”piosenka „Burn”. Niektórzy mogli w duchu żałować, że nie śpiewał bobby Kimball, ja osobiście uważam, że wokalista Joseph Williams znakomicie wpasował się w zespół osobowością i wokalem. Następne były hity „Stranger in town” z albumu Isolation, „I want hold you back” – genialnie zaśpiewana przez Lukathera ballada, jedna z najpiękniejszych piosenek jakie słyszałem. Wiliams na zmianę z Lukiem nawiązywali kontakt z publicznością, nie omieszkali przedstawić muzyków towarzyszących na scenie „wielkiej czwórki”. Ci muzycy to Lenny Castro na instrumentach perkusyjnych, Keith Carlock na perkusji oraz senior na scenie – David Hungate, który w latach 80tych był członkiem tej kapeli. David wizualnie odstawał od reszty z racji swojego wieku (67 lat) jednak to jak grał na swojej basówce zasługuje na największy zachwyty. Wracając do owej „czwórki”, miałem na myśli oczywiście Davida Paicha, Steva Lukathera, Steve’a Porcaro i oczywiści frontmana Josepha Williamsa. Choć w przypadku Toto trudno mówić o jednoznacznym frontmanie, bowiem każdy z tych czterech gentelmanów brylował na scenie wykazując się nie lada energią, mimo wielu lat spędzonych na scenie. No i jak oni wszyscy śpiewali! Co za głosy! Czapki z głów!
Żarty się skończyły mili czytelnicy tejże koncertowej recenzji, z głośników dobiegły pierwsze dźwięki 'Hold the line”. Publiczność niemalże oszalała, mi przeszły ciary po plecach. Steve zagrał w tym utworze bardzo drapieżnie, hardrockowo niemalże tańcząc na scenie i grając niesamowite solo. Wokalnie dołączyła chórzystka zespołu Jenny Douglas Fotte, pokazując, że na froncie radzi sobie wyśmienicie. Dla maniaków gitary dodam, że Luke podczas koncertu grał przede wszystkim na swoim sygnowanym modelu Music Mana z najnowszej serii bfr, podpietym do stacku Bognera. Zagrali następnie „Takin it Back”, genialne „Georgy Porgy’, utwór w którym muzycy bawili się dźwiękiem i wspólnym graniem, co bardzo pozytywnie wpływało na bujającą i falującą w rytm publiczność. Kolejne „Pamela”, „Great Exepectations 'tylko podgrzały atmosferę. Po „Without your love”, zespół płynnie wszedł w takty „Little wing” i to był ten moment, na który czekali wszyscy gitarzyści. Steve w kilkuminutowym solo pokazał, że nadal jest w świetnej formie, jest na najwyższym podium gitarowym i już nikt go stamtąd nie zdejmie. Publiczność była oczarowana. Później nadszedł czas na stary rockowy hicior, z groovowym zacięciem „Caught in the balance”. Utwór „The road goes on” Steve zadedykował polskim fanom, dzięki którym powstało DVD zespołu w 2013 roku oraz nieżyjącemu nieodżałowanemu Mike’owi Porcaro. Następnie na frot wyszedł chórzysta Mabvuto Carpenter, który zaśpiewał utwór z nowej płyty 'Orphan”, wg mnie najlepszy utwór z nowego krążka zespołu. Enrgetyczny ze świetna mainstreamową harmonią. Później „Rosanna” i gitarowa uczta trwa. Nagle koniec, zespół schodzi ze sceny. Jak to? Tak szybko? Kiedy zleciał ten czas?
Oczywiście publiczność nie pozwoliła zespołowi odejść bez bisu .Po chwili Steve & Co ponownie znaleźli się na scenie by zagrać medley „Muse” i „White sister’. Następnie Luke zapytał „Czy o czymś zapomnieliśmy? Wszystko zagraliśmy?” Oczywiście, że nie! Rozległy się dźwięki bodaj największego hitu w karierze zespołu „Africa’.
To był już koniec występu. Dwie godziny zleciały jak chwila, ale wyszedłem szczęśliwy i naładowany pozytywną energią. Czekam na kolejną szansę spotkania z Toto, jeśli przyjadą jeszcze, przybędę ponownie.