Na występ DREAM THEATER w poznańskiej Arenie zjechała się wcale pokaźna grupa fanów progresywnego grania z całej Polski, licząca według informacji organizatora 4500 osób. Wśród publiczności przeważali młodzi, choć amerykański kwintet to typ zespołu, który gromadzi na sali ludzi o dość szerokiej rozpiętości wiekowej. Stąd wśród widzów znaleźli się także i zażywni panowie pamiętający młodego Gillana oraz pierwsze płyty YES. Należą oni do grupy odbiorców „osłuchanych” i niełatwo im zaimponować. Obserwując ich podczas koncertu, odniosłem wrażenie, że przynajmniej większości z nich spektakl spodobał się, a niektórym zapewne bardzo, choć opinie o koncercie grupy były podzielone.
Początek koncertu Dream Theater
Koncert, podzielony na dwa półtoragodzinne sety, rozpoczął się prawie punktualnie o godzinie 20.00. Jak można było przewidzieć, DREAM THEATER zaczęli kompozycją z ostatniej płyty, The Root Of All Evil, a tandem Petrucci-Rudess popisał się efektownymi solówkami z robiącą wrażenie partią unisono. Jak to bywa w przypadku Areny, akustyk miał przez pierwsze minuty trochę problemów z opanowaniem niemiłosiernego pogłosu, ale o dziwo! – mimo wcale nie imponującego (przynajmniej z wyglądu) zestawu nagłośnieniowego, po kilku chwilach uporządkował brzmienie grupy, które stawało się coraz bardziej czytelne. Kolejne numery, Panic Attack oraz Another Won, podgrzały atmosferę w hali Areny. Niestety, niżej podpisanego zaczęły trochę nużyć, gdyż ostatnie utwory DREAM THEATER nie wywołują już w nim takich emocji, jak te z wcześniejszego okresu. No i proszę – jak na zawołanie pojawił się A Fortune In Lies, którego próżno było szukać np. na trójpłytowym wydawnictwie „Live At Budokan”! Pełny twórczej wirtuozerii utwór stał się katapultą dla Petrucciego, który grał dobrze od początku koncertu, ale tutaj pokazał całą paletę patentów powodujących u gitarzystów swobodny „opad szczęki”. Za moment zespół rozpoczął Under A Glass Moon z „Images and Words” i zawodowa jazda zaczęła się na całego! Petrucci pokazał, kto rządzi w progresywno-metalowym światku. Blednie natomiast przy nim Rudess, który, mimo iż posiada świetne umiejętności techniczne, nie potrafi jednakowoż zaproponować czegoś oryginalnego. Jego solówki są szybkie, zagrane bezbłędnie, ale powinien chyba popracować nad dość syntetycznym, plastikowym soundem klawiszy. Choć może gdyby grał w gitarowym stylu jak Derek Sherinian, zwracałby na siebie zbyt dużą uwagę? Znakomity tryptyk z wcześniejszych płyt zakończył Caught In A Web z refrenem wyśpiewanym wraz z widownią przez Jamesa LaBrie. Piosenka została nieznacznie przearanżowana, ale miażdżące brzmienie gitary, troszkę bardziej organiczne jeśli chodzi o średnie tony, w porównaniu z oryginałem robiło niesamowite wrażenie. Czułem jak metalowy walec przejeżdżał przez Arenę i był to jeden z najlepszych momentów koncertu.
Dźwięki gitary lap steel, którą próbował ujarzmiać Jordan Rudess, przerodziły się wkrótce w rozbudowany wstęp do Peruvian Skies z „Falling Into Infinity”. Petrucci znów błysnął świetną formą, być może rozochocony postawą publiczności, która wyraźnie dawała odczuć, że DREAM THEATER tego wieczoru jest jej ulubionym zespołem na świecie. Czy możecie sobie wyobrazić młode dziewczyny pod sceną, zwijające się w beatlesowsko-podobnej ekstazie na koncercie takiej grupy? A takie obrazki można było zauważyć! Tymczasem panowie z DT, emitując megaenergię ze sceny, oddali w pewnym momencie hołd swoim inspiracjom, wkładając pomiędzy swoje kawałki cytat z Wherever I May Roam Metalliki!
Przerwa w koncercie Dream Theater
Piętnastnominutowa przerwa między setami dała moment oddechu i, niestety, troszkę wystudziła atmosferę. DREAM THEATER wrócił z ciężkim As I Am, w którym znów świetnie zaprezentował się Petrucci. I Walk Beside You z „Octavarium” znów było okazją dla publiczności, by zaśpiewać z będącym jak zwykle w dobrej wokalnej formie Jamesem LaBrie. Kolejny zestaw kompozycji pochodził również z tego krążka – oba utwory stanowią finał najnowszego albumu, więc zespół DREAM THEATER postanowił zakończyć nimi drugą część koncertu. Przedłużony wstęp tytułowego utworu zagrany ponownie na lap steel przypominał do złudzenia wolne, gitarowe partie Dave`a Gilmoura. Trzeba przyznać, że Rudessowi opanowanie tego instrumentu sprawia chyba przyjemność, która przekłada się na ładunek emocjonalny, jaki potrafi wzbudzić stawiając kolejne dźwięki. A może należy to przypisać bardziej barwie i specyfice tego instrumentu? W każdym razie wytworzyła się dość kameralna, jak na halę Areny i typ koncertu, atmosfera wyczekiwania i skupienia. John Petrucci zaprezentował gitarę doubleneck, która pełniła rolę akustycznej i elektrycznej zarazem. Po pierwszych taktach nastąpiła zmiana gitary, a atmosfera stała się trochę… nużąca, bowiem utwór znacznie większe wrażenie robi w wersji studyjnej. Z marazmu wyrwało mnie dopiero solo Petrucciego, kolejny mocny fragment koncertu.
Bisy Dream Theater
Koniec? Nieeee – wiadomo było, że polska publiczność nie puści ich tak łatwo, zresztą bisy wkalkulowane są w program koncertu. Pytaniem było: co zagrają? Zaczęli ostro In The Name Of God, a para Rudess-Petrucci oczywiście zafundowała kolejny wirtuozerski popis. Szczegóły ich pracy widać było na ekranie wiszącym nad zestawem perkusyjnym Mike’a Portnoya. Prócz ujęć instrumentalistów pojawiały się na nim wizualizacje, ale raczej skąpe w porównaniu z koncertami innych wykonawców. À propos Portnoya – wiemy, że jest świetnym perkusistą. Oszczędził nam przydługich popisów na swoim zestawie, ale zauważyłem, że mocno rwał się „do ludzi”, często wstawał, grając na stojąco i „podlizywał” się publice, częstując ją pałeczkami wyrzucanymi w pierwsze rzędy. Widać ego skądinąd sympatycznego perkusisty trochę cierpi, gdy stoi w cieniu. Ale jako jedyny zdobył się na komplement wobec publiczności, wykrzykując na koniec ze sceny „You’re the best fuckin’ audience”!
Aha, zapomniałbym. Drugim bisem była smęcąca ballada The Spirit Carries On, w której Petrucci dwoił się i troił, by dodać do patosu trochę polotu, ale mnie takie bisy nie ruszają. Kropkę nad „i” postawili ładując niczym z armaty Pull Me Under – wiadomo, że tej kompozycji zabraknąć nie mogło – po czym połączyli ją, tak jak na płycie, z Metropolis. Czyli wygar na maksa. Czy potrzeba było czegoś więcej?
Jak wypada zatem ogólna ocena? Pozytywnie, choć wolałbym całą „Awake” na żywo plus kilka numerów z „Images And Words”, no i może ze dwa covery?
Przetrwałem trzy godziny z DREAM THEATER i chylę czoła przed zawodostwem na poziomie, powiedzmy sobie, doktoranckim. Na profesurę panowie z DT muszą sobie wszakże zapracować. Najlepiej dobrymi, kolejnymi albumami.
Piotr Nowicki
Program koncertu DREAM THEATER:
The Root Of All Evil
Panic Attack
Another Won -> MP
A Fortune In Lies
Under A Glass Moon
Caught In A Web
(Peruvian jam)
Peruvian Skies
Fatal Tragedy
About To Crash (reprise)
Losing Time/Grand Finale
(przerwa)
As I Am
Endless Sacrifice
I Walk Beside You -> Nigel
Sacrificed Sons
Octavarium
Bisy:
In The Name Of God
The Spirit Carries On
Pull Me Under/Metropolis