Jestem 24 godziny po koncercie grupy The Cult. I mam naprawdę mieszane uczucia. Recenzja tego koncertu, który odbył się 30 lipca może niektórych nieco zaskoczyć. Impreza zorganizowana w warszawskim klubie Progresja, odbyła się na zewnątrz, w cyklu koncertów letniej sceny plenerowej.
Support czyli „przystawka“.
Jonathan Hultén to Szwed, który zaczynał karierę muzyczną w kapelach death metalowych, a potem już solo skierował się w stronę gotyku z domieszką folku. Siedział teraz przed moimi oczyma, sam na scenie, z gitarą akustyczną. Ubrany w czarną kiecę z pogrzebową woalką zakrywającą pomalowaną na biało twarz. Sam image mógł być intrygujący dla tych, którzy nie znają sceny gotyckiej, natomiast dla znawców to standard. Na tym wizerunku można by zakończyć, reszta to niestety zdecydowanie za długi występ. Miałki i okropnie nudny.
Melodie brzmiały w większości jak spowolnione szanty w języku obcym
Czytałem gdzieś, że Jonatan gra muzykę mistyczną nacechowaną metafizyczną aurą. Sorry, ale ja nie usłyszałem w jego twórczości żadnego mistycyzmu. W skali od 0 do 10 występ oceniam na 2, wyłącznie z szacunku do tego, co robił przed solową karierą. Wydaje mi się, że ktoś taki zdecydowanie lepiej wypadłby w małym klimatycznym klubie, grając przed swoją publicznością. W takich okolicznościach jego występ mógłby się obronić. Generalnie tragedia. Pocieszająca była w tej sytuacji jedynie perspektywa wjechania na scenę głównego „dania“ imprezy – The Cult, które miało sprawić, że zapomnę od razu o tej ciągnącej się jak flaki z olejem nudnej i depresyjnej nucie w wykonaniu Szweda.
„Danie główne“
The Cult, planowo mieli zacząć o 20:45, a zaczęli z około 5-7 minutowym opóźnieniem, co często się zdarza. W końcu zaczął się właściwy koncert i już w trzecim numerze słychać było jeden z najbardziej znanych utworów w repertuarze grupy „Wildflower“ z płyty „Electric“, a chwilę wcześniej wybrzmiał jeden z moich faworytów z płyty „Beyond the Good and Evil“ – „Rise“. W miarę rozwoju sytuacji początkowo mało responsywna publiczność zaczęła się w końcu ożywiać. Zresztą, po trzecim utworze sam Ian Astbury skomentował ten spokój, zachęcając do większego zaangażowania.
Wreszcie koncert się rozkręcił i pojawiły się oczywiście w secie diamenty w postaci: „Sweet Soul Sister“, „Fire Woman“, „Edie“, „Lucifer“, „The witch“ czy „Love Removal Machine“. The Cult łącznie zagrali 14 utworów z czego „She Sells Sancutary“ potraktowali jako bis.
Zespół wspierał ukryty po lewej stronie sceny muzyk sesyjny, który dogrywał na żywo niektóre partie gitar lub partie klawiszy
Brzmienie koncertu było dobre, jednakże dochodziły głosy, że mogło być nieco głośniej. Na sam już koniec zespół zszedł ze sceny i puszczono utwór z playbacku, „The Ballad of Sacco & Vanzetti“ śpiewany w latach 70-tych przez Joan Baez, a który Ian Astbuty zadedykował walczącym na Ukrainie, czy też samej Ukrainie (nie było to do końca jasne). Muzycy pozostawili publiczność w lekkiej konsternacji. Większość ludzi czekała i sądziła, że zespół wyjdzie jeszcze na scenę zagrać ostatni utwór, niestety mimo zachęt członkowie zespołu nie pojawili się już na niej ponownie. Wspomnę tutaj że gitarzysta Billy Duffy używał na scenie tego z czego znany jest najbardziej. Gitary Gibson Les Paul Custom oraz Greatch napędzał wzmakami Friedman i Marshall. Basista zespołu wyglądał jakby był znudzony przez większość koncertu i nieco zamknięty na publiczność. Perkusista robił solidną robotę. Z ciekawostek to Ian Astbury obdarował publiczność co najmniej czterema wyrzuconymi w tłum tamburynami.
Biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku jubileusz 40-lecia obchodzi pierwsza płyta zespołu The Cult oraz ich 14 letnią nieobecność w Polsce, trudno nie odnieść wrażenia, że w kilku momentach popełniono „grzech zaniechania“ i nie dopięto spraw tak, by fani byli usatysfakcjonowani. Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy winę za to ponosi zespół czy Winiary Bookings. Tłumaczenie Iana w trakcie koncertu, że to miasto nałożyło czasowe obostrzenia i koncert musi zakończyć się o 22:00 było zwyczajnie słabe. Można było skrócić zbyt długi występ supportu by The Cult mógł rozpocząć nieco wcześniej, tym bardziej, że cena biletów na koncert nie była niska i oscylowała w okolicach 240 zł.
Podsumowując. Mimo, że mogłoby być to istotnie wyjątkowe wydarzenie muzyczne, to występ był jedynie poprawnie dobry. Mimo, że hardcorowi fani tej kapeli są z pewnością zachwyceni, to wrażenie popsuła jego długość, brak konkretnego bisu oraz zakończenie muzyczne z playbacku. Całość w skali 0-10, zaledwie 6 w mojej ocenie. Mogło być naprawdę dużo lepiej!
Tekst: Smok Smoczkeiwicz, @Dariusz Smoczkiewicz