Folya to kapela o dość pokaźnym już stażu, a wydana pod koniec zeszłego roku „W nieskończoność” jest ich drugim wydawnictwem.
„W nieskończoność” grupy Folya zaczyna się niemal punkowo, ale to zmyłka. Zespół lawiruje w okolicach gitarowej alternatywy, nie komplikując zbytnio riffów, choć nie możemy także użyć tutaj słowa „prostota”, bo byłaby to także zdecydowana przesada. „W nieskończoność” to bardzo porządnie zrealizowane, dość hipnotyczne nagranie. Choć przeważają tu fajnie zaśpiewane piosenki po polsku, mamy też trzy rodzynki po angielsku i jeden z nich jest szczególnie ciekawy: „My Kingdom” to przez większość czasu chwytliwy energetyczny kawałek z pulsującym basem i delikatnymi gitarami, które zbliżają ten utwór do czasów, w których polski rock środka miał sens. Rozrzut stylistyczny na albumie jest dość spory, aczkolwiek rozsądny – żaden z kawałków nie wygląda na zapychacz, żaden też nie odkręca brzmieniowo bardzo daleko. Z jednej strony mamy te bardziej gitarowe, mrugające w stronę pop-punka, jak choćby „Żyję Obok (Jak we śnie)” czy uzupełniony o elektroniczne blipnięcia „Nowy człowiek (Spazmatycznie)”. Z drugiej zaś poznajemy także liryczną twarz Folyi, mile przyodzianą w ciekawe melodie i znajomy klimat rocka lat 90-tych, jak w przypadku wspomnianego „My Kingdom”, ale również choćby „Pod Powiekami”. Mamy też ballady: wypełnioną brzęczeniem „Obcy sen” i zamykającą album „Miejsce”. Warto wspomnieć jeszcze o „Sacred Song”, w którym na powitanie dostajemy dość klasyczny hard rockowy riff. Pomimo tej różnorodności środków sugeruję, żeby przynajmniej za pierwszym razem nie próbować łykać całego albumu naraz – 47 minut to dla współczesnego słuchacza dość sporo do przetrawienia na jeden raz, łatwo zgubić fokus. A warto go zachować choćby po to, żeby docenić poukrywane tu i tam detale, parę fajnych, łatwo wpadających w ucho melodii, kilka intrygujących skrótów aranżacyjnych i tego ducha nieskomplikowanych lat 90-tych w rodzimej alternatywie.
