Wydaje się, że kiedy latem tysiące turystów przejmują plaże i centra miast Trójmiasta, miejscowi chowają się gdzieś po mniej turystycznych zakątkach tej fantastycznej metropolii i zajmują swoimi sprawami. Być może dzięki temu zaraz po zakończeniu sezonu ogórkowego Gdańsk zaproponował dwie na wskroś rockowe płyty, przy czym każda z nich jest zupełnie inna od drugiej.
Spitfish – „Penny Dreadful”
I tak na początek Spitfish zadebiutował z „Penny Dreadful”. Trio od pewnego czasu pojawiało się tu i tam, głównie jednak w sieci. Było demo, które gdzieś tam można jeszcze znaleźć, były ciekawe zapowiedzi pełnego materiału, był też bodajże jeden koncert (a przynajmniej o jednym mi wiadomo, bo na nim byłem). Aż w końcu jest „Penny Dreadful”, blisko pół godziny dość przyjaznego rocka. Piszę „dość przyjaznego”, bo jest to muzyka przystępna, niespecjalnie pokomplikowana, co utrudniałoby odbiór, wyważona także pod względem ciężaru gatunkowego. Spitfish wydają się być bliscy scenie pustynnego rocka, jeśli ktoś usłyszy na „Penny Dreadful” nawiązania do Branta Bjorka czy Kyuss, to pewnie nie będzie to dla Spitfish porównanie szokujące. Ale jednocześnie trio nie jest na tej scenie wszystkimi sześcioma nogami. Trochę ciągnie ich w stronę przebojowości, wręcz nienachalnej radiowości. Elektroniczne intro w zasadzie nie określa, czego się spodziewać, ale „Grim Suspiria” już wyjaśnia wszelkie wątpliwości – ciężkawe intro, a potem lżejszy, skoczniejszy riff prowadzący plus zawodzące klawisze dodające fajnego, horrorowego klimatu, w którym Spitfish wydają się gustować. Ten sam numer rozmywa się trochę w melodiach i traci na mocy, zestawiając pulsującą perkusję, dość lekkie gitary i wpadające w ucho linie wokalu. W moim ulubionym „Swallow the Dust” Spitfish wydaje się być w najdojrzalszej formie. Gitara i bas wprowadzają słuchacza w nieco posępny klimat, utwór narasta, by w końcu dotrzeć do riffu kojarzącego mi się z Truckfighters, a potem znów zrobić nieco więcej miejsca dla dusznej zwrotki i bardziej przebojowego refrenu. „Hey Hey, My My (Into the Black)” to kolejny przykład bardzo sprawnej aranżacji, która sprawia, że piosenka przeskakuje z spokojniejszych fragmentów (momentami zaskakująco kojarzących mi się z Type O Negative), do nieco weselszych, żywszych i głośniejszych, choć Spitfish w dalszym ciągu nie opuszczają wygodnej dla siebie sfery nieco bardziej przystępnych, nieco jaśniejszych pustynnych riffów. Nawiedzone klawisze wracają w „Lost”, który z kolei przywodzi skojarzenia ze sceną lat dziewięćdziesiątych. „Big Black” przynosi zaś zaraźliwy riff i nieco więcej energii, która kumuluje się w melodyjnym do bólu, chwytliwym refrenie, skrojonym jakby dokładnie do śpiewania z publicznością. Na zakończenie mamy jeszcze „Smoke & Mirrors” z ciekawym, nieco smutnym, ale wciągającym riffem, jakby w kontrze do troszkę łatwiejszych rzeczy w poprzednich numerach, bulgoczącym nieustannie basem i kolejnym znakomitym refrenem, w którym prym wiedzie co prawda wokal, ale warto też zwrócić uwagę na gitarę. No i głośniejsza, bardziej eksplozywna końcówka, uzupełniona po raz kolejny o nienachalną elektronikę, będąca jednocześnie outro albumu.
Spitfish wydają się rozparci komfortowo w piosenkowym formacie, ale korzystają z niego bez ograniczeń. Ich formy są krótkie i znajome, ale dalekie od oklepanych i męcząco prymitywnych – zespół sięga raczej po mniej otrzaskane pomysły, samemu też kombinując gdzie się da. Diabeł tkwi w detalach i na „Penny Dreadful” warto się z tymże diabłem zaprzyjaźnić bliżej. Od strony brzmieniowej album również prezentuje się fajnie – gitary są świadomie suche, podbijane basem i okazyjną elektroniką, perkusja bogata i pełna ciekawych przejść i gęstych zagrywek, a całość pisana jest jakby ewidentnie pod melodyjne wokale. Może niekoniecznie jest to muzyka na piątkową imprezę, ale potańczyć pod sceną się da, a całość zaserwowana jest w naprawdę dobry, frapujący sposób. A na dodatek Spitfish mają na siebie pomysł, który konsekwentnie realizują, a który objawia się nie tylko w muzyce, ale także image czy towarzyszących projektowi grafikach. Warto się zapoznać.
Piołun – „Na Żywioł”
Piołun z kolei poszedł inną drogą. Zamiast wywalać kasę na cenny jak platyna czas w studiu, kwartet dogadał się z realizatorami w gdańskim klubie Wydział Remontowy i dzięki temu otrzymał materiał z sierpniowego koncertu, który zagrał w towarzystwie Diuny i Dopelord. Koncertówki mają swój urok, choć ostatnimi czasy do moich rąk trafiają tylko takie, których realizacja kosztowała kilogramy banknotów, dopieszczone do najmniejszego detalu, wydane na wszelkich możliwych formatach. A tutaj mamy podziemie – „Na Żywioł” zatem brzmi tak, jak brzmi sam Piołun: zabawnie, dobrze, ale brudno i, co najważniejsze, żywo. Nikt się tu nie bawił w poprawki, nie o to w rock’n’rollu chodzi. A no właśnie: Piołun to rock’n’roll pełną gębą. Gitara trzepie świetne riffy, w gruncie rzeczy dość klasyczne i melodyjne, bas dudni, perkusja szaleje, wokale harczą momentami wręcz niezrozumiale, a klawisze dodają temu całemu bałaganowi wykończenia i sprawiają, że jest jeszcze ciekawszy.
O Piołunie już kiedyś w „Garażu” wspominałem z okazji ich singla, także czuję się w obowiązku poinformować, że chwaląc zespół, generalnie się nie myliłem. Na singlu znalazły się dwa numery, które mocno przypadły mi do gustu, ze względu na świetną, dopracowaną i pełną wyobraźni muzykę, która nie jest skrępowana jakimiś specjalnymi ramami, i swobodne podejście do tekstów (które są zaskakująco wręcz dobre – poczytajcie sobie na Bandcampie). „Na Żywioł” dorzuca jeszcze siedem innych numerów w pełnym spektrum rock’n’rolla – od klasycznego „Azora”, przez skoczny kawałek „Jak Mickiewicz” o zakazanej miłości polonistki do ucznia, do punkowego, strzelającego prosto w ryj „Ostatniego boju”. I tak to właśnie z Piołunem jest – kwartet pożenił wszystkie kawałki muzyki rockowej w jedną całość, nad którą dominuje jakaś punkowa, brudna werwa, muzyczna inteligencja i duch Lemmy’ego.
Dziwnym trafem „Na Żywioł” Piołunu pokazuje siłę polskiej alternatywy – gdzieś tam po garażach i małych klubach poukrywani są wykonawcy, którzy mają coś do powiedzenia i mówią to w sposób ciekawy. Piołun plasuje się gdzieś w niewygodnym miejscu w okolicach The Stubs, KNŻ i klasyki rocka. Jednocześnie, moim skromnym zdaniem, kładzie na głowę ansamble w postaci Kabanosa czy El Dupy (o Big Cycu nie wspominając), również gustujących we wprowadzaniu do rockowej muzyki niby pastiszowych, lżejszych tekstów. Sęk w tym, że Piołun jest szczerszy, w jego muzyce jest więcej wyobraźni, a teksty nie trącą banałem i juwenaliowym humorem. Zespół ma znakomitego gitarzystę Rupiecia, który zresztą nie boi się swoich umiejętności kompozytorskich pokazać i którego riffy są pierwszą atrakcją na tej płycie. Ale nie byłoby tak, gdyby Piołun – paradoksalnie – nie potrafił grać zespołowo. Gitary przeplatają się z klawiszami, co zresztą na tej koncertówce świetnie słychać. Perkusja tętni budując aranżacje i stawiając twardą podstawę dla całej muzycznej konstrukcji, a basista i wokalista Plastuch robi to, co do niego należy – trzyma rytm, podbija melodie, harczy do mikrofonu w trakcie utworów, w przerwach pozwalając sobie na lekką, nieśmiałą konferansjerkę. Wszystko to na tej koncertówce zostało zarejestrowane bez niepotrzebnych cięć i poprawek (co trochę kojarzy mi się z bootlegami z festiwalu Roadburn, a te akurat uwielbiam), dzięki czemu dostaliśmy energetyczny, głośny i brudny album koncertowy w starym, dobrym stylu. Do słuchania koniecznie na full volume.