Zimny maj przyniósł falę zimnej muzyki. Maj 2019 roku okazał się obfitować w polskie niezależne produkcje, z których dwie właśnie prezentujemy
Monasterium
Czy ktoś pytał o klasyczny doom metal? Bo akurat mam tu w zanadrzu nowy album krakowskiego Monasterium, zespołu, który wszystkimi ośmioma nogami stoi w takim właśnie doomie i pokornie składa hołd Candlemass, Trouble czy Solitude Aeturnus. Akurat to wyczytałem o Monasterium jeszcze przed odpaleniem płyty. Wątpliwość dotyczyła jedynie tego, czy kwartet swoje pokłony klasykom składa w sposób wystarczająco godny, bo w Polsce zespołom o takich klasycznych zapędach zawsze było nieco pod górkę – jak już się ktoś za to zabierał to wychodziła karykatura. Monasterium się jednak wybroniło. Posypując głowę popiołem przyznaję, że nie miałem do czynienia z pierwszą płytą zespołu, opublikowanym w 2016 roku albumem zatytułowanym po prostu „Monasterium”, ale tegoroczny „Church of Bones” zachęca mnie do nadrobienia. Zanim jednak się to stanie pozwólcie na kilka słów odnośnie tego nowszego wydawnictwa.

„Church of Bones” to klasyka klasyki. Monasterium zabiera nas w epicką wycieczkę do przeszłości, do czasów Candlemass z Messiahem Marcolinem. Posępne, posuwiste i odpowiednio nieskomplikowane riffy, nad którymi unosi się rozedrgany vibrato głos Michała Strzeleckiego to nic innego jak szkoła Szwedów. Ale Monasterium swoje lekcje odrobili jak przystało na prymusów. Wiadomo, że w klasycznym doom metalu prochu się nie wymyśli, ale dla fanów gatunku „Church of Bones” będzie znakomitym kąskiem. Monasterium zdają się mieć dwa cele: imponować ciężarem i budować odpowiednio pogrzebowy klimat. I osiągają je niemal bez wysiłku, nie zapominając przy tym o dozie molowych melodii. Wszystko odbywa się za pomocą prostych środków, ale w tych niezłożonych gitarach i dudniącej sekcji tkwi siła i natchnienie. „Sleeping With the Dead” to w zasadzie synonim epickości, który mógłby wylądować na nowym albumie Candlemass, „The Last Templar” to absolutny pokaz ciężaru, „La Danse Macabre” miażdży siłą prostego, ale potężnego perkusyjnego groove w zwrotkach. Utwór po utworze, minuta po minucie – „Church of Bones” to przykład śmiertelnie poważnego traktowania swoich idoli. Z klasyków jest tu bowiem nie tylko ciężar i styl, ale przede wszystkim świetne, przemyślane kompozycje i wysoka jakość wykonawcza. Krótko mówiąc – jeśli, tak jak ja, jesteście wyznawcami oldschoolowego doom metalu, będziecie pluć sobie w brodę, że nie trafiliście na Monasterium wcześniej.
A tak zupełnie przy okazji – jeśli zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałby numer, w którym Messiah Marcolin zaśpiewałby w duecie z Robertem Lowem z Solitude Aeturnus (który przecież zastąpił Marcolina w Candlemass), to odpalcie sobie „The Last Templar”, w którym Michał Strzelecki śpiewa do spółki z Leo Stivalą, wokalistą maltańskiego Forsaken. Miód.
Monasterium – „Church of Bones” (2019)
Baṣnia
Darkpop, postpunk, coldwave. A może darkwave, coldpop, postwave. Albo jeszcze inaczej. Wszystko tu w sumie pasuje – „No Falling Stars and No Wishes” grupy baṣnia jest i mroczne, i zimne, jest jednocześnie przystępne na niemal popowy sposób, ale bez wątpienia z każdej szuflady wyskakuje tu także postpunk i zimna fala. Czy te wszystkie pojęcia nie opisują przypadkiem tego samego? Baṣnia w każdym razie wpisuje się wszędzie z taką łatwością, jakby była tam od zawsze. Debiutancki album pełen jest momentów, które zostaną z wami na długo. Cudowny, delikatny głos Baśni Lipińskiej będzie was nawiedzał po nocach, więc polubicie noce. „No Falling Stars and No Wishes” będzie was także relaksowało znakomitym, pełnym pogłosu brzmieniem, zupełnie niewymuszonym, stosunkowo spokojnym i zbalansowanym, wręcz zaskakująco ciepłym jak na zimną falę. Będziecie się czuli, jakby otulała was cieplutka fala mroku.
To zaskakujące jak łatwa w odbiorze to płyta, biorąc pod uwagę jej ciężar gatunkowy. To zasługa niepodważalnych talentów wykonawczych, ale i kompozytorskich kwartetu. Chciałbym móc napisać, że każdy z utworów na albumie to potencjalny przebój, ale słowo to się dawno zdewaluowało i zaczęło odnosić się głównie do generowanych komputerowo potupajek, a tutaj nie ma na to miejsca. U baṣni rządzą melodie i gwarantuję wam, że nie zapomnicie ich szybko. „And the Audience is Watching the Show” czy „I Feel the Void” słucham w kółko i nie potrafią mi się znudzić.

Pierwsze skrzypce gra tu wspomniana Lipińska, ale nie sposób nie docenić w jaki sposób swoje partie odegrali towarzyszący jej muzycy. Całość brzmi jak zespół, który jest w pełni dojrzały muzycznie, dzięki czemu skupia się na efekcie końcowym, zamiast przepychać w muzyce. „No Falling Stars and No Wishes” jest wybitnie poukładane, każdy z muzyków skupiony na swojej roli. Do tego dochodzi jeszcze jedna cegiełka w postaci brzmienia, za które odpowiada Waldemar Sorychta, a ten wie co robi. Zgrzytające gitary pełne pogłosu znalazły się nieco dalej, aby – kiedy trzeba, jak w „My Only Religion is Love” – poszaleć nie przykrywając reszty. Pulsujący bas wyciągnięty został na wierzch, perkusja lekko zmniejszona, żeby uzyskać w miarę naturalny dźwięk. Do tego uzupełniające całość elementy, jak choćby głośne dęciaki w „People Come People Leave Time Flows” – wszystkie brzmieniowe puzzle ułożone są z chirurgiczną precyzją. „No Falling Stars and No Wishes” w tym temacie wymagało absolutnej bezkompromisowości – te kompozycje podlane innym, płaskim brzmieniem zupełnie straciłyby na mocy rażenia. Za to świetna produkcja mogła im jeszcze jej dodać. Ku mojej radości mamy do czynienia z tym drugim wariantem.
Już w czerwcu mogę z pełną świadomością powiedzieć, że „No Falling Stars and No Wishes” projektu baṣnia to jeden z najznakomitszych debiutów fonograficznych, jakie przyniesie nam 2019 rok. Kto by pomyślał, że zderzenie Beastmilk/Grave Pleasures z estetyką bliższą Chelsea Wolfe może być tak frapujące?