Pod pretensjonalnym tytułem albumu ekipy o równie pretensjonalnej nazwie kryje się prawdziwa petarda. Bullet to zespół, którego płyty można by serwować z rana zaspanym pasażerom komunikacji miejskiej zamiast kawy. W skład grupy wchodzą surowa energia, prąd elektryczny, riff, potęga basu i dewastująca perkusja.
Gdziekolwiek nie spojrzeć porównuje się Bullet do AC/DC i Accept. Na „Storm of Blades” bliżej im do tych pierwszych. Gdyby nie wokalista, Bullet brzmieliby dokładnie jak legenda z Australii. Czy to źle? Wręcz przeciwnie. Dobrego AC/DC nigdy za wiele, a w momencie, gdy oryginalny zespół boryka się z problemami zawsze warto mieć w zapasie Bullet, prawda?
Bullet pod rękę z Airbourne kultywuje tradycję prawdziwego, rasowego hard rocka. Nie znajdziecie tutaj chwili na odpoczynek od machania głową, nie ma rzewnej ballady, którą można by zanucić niewieście podczas romantycznej kolacji. 11 utworów, jakie Szwedzi zapakowali na „Storm of Blades” to dobra impreza, pod warunkiem, że akurat masz na sobie ramoneskę nabijaną ćwiekami i glany.
Przez prawie 40 minut kwintet jedzie bezlitośnie i bez oddechu, choć jednocześnie niespiesznie – nie ma tutaj wiele karkołomnych temp, a im dalej w płytę, tym powietrze bardziej ucieka. Niemniej jednak przecinające powietrze riffy to jest to, co jest na tym albumie najważniejsze. A tego tutaj nie brakuje. Razem z potężnie i zdecydowanie brzmiącą sekcją rytmiczną tworzą one wysokooktanowy artykuł, do którego idealnie wpasowuje się ze swoimi krzykami Hell Hofer. Taka eksplozja będzie działać nawet w poniedziałki.