(Sine Qua Non)
Duff Mc Kagan zapisał się w historii muzyki jako filar Guns N’ Roses. Jeśli Slash był ich silnikiem, Axl – latarnią, to Duff był muzycznym filarem i opoką. Wychowany w punkowym środowisku Seattle lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych trafił do Los Angeles z kilkoma dolarami w kieszeni. Uciekał przed heroiną, a trafił do jej królestwa. Ledwo się wywinął, ale ostatecznie się udało. Teraz jest „czystym”, przykładnym ojcem i mężem. Doskonale jednak pamięta (co też opisuje), że kilka razy uciekł kostusze spod noża. Po lekturze tej autobiografii można powiedzieć, że jego życie to wygrana na loterii, ale przecież by wygrać, trzeba grać, a Duff grał, dosłownie i w przenośni. Cały czas dbał o to, by nie iść z prądem, by nie powielać muzycznych schematów, by się wyróżniać i być wiernym swoim muzycznym, rebelianckim ideom. Gunsi zapracowali na sukces naprawdę ciężką pracą i wyrzeczeniami, o czym z detalami opowiada Duff McKagan. Gdy „Apetite for Destruction” osiągnęła pierwsze miejsce w Stanach, oni cały czas supportowali Aerosmith, a ich bagaże stanowiły marynarskie worki owijane taśmą klejącą, by się nie rozleciały… Dopiero potem nastąpiło szaleństwo, normalna kolej rzeczy przy muzycznym sukcesie w latach osiemdziesiątych. Podtytuł autobiografii to „Sex, drugs & rock n’ roll” i chyba żadna inna kapela (no, może z wyjątkiem Motley Crue) nie uosabiała lepiej tego sloganu. Wszystko jest na kartach tej książki, ale nie tylko to.Widzimy także obraz upadku, walki z nałogiem i wielkiego zwycięstwa. Apogeum życia na krawędzi miało miejsce podczas dwudziestoośmiomiesięcznej (!!!) trasy koncertowej po wydaniu albumy „Use Your Illussion”. To, że Duff ją przeżył i przetrwał, potwierdzało tylko, że byli wówczas „najniebezpieczniejsza kapelą na świecie”.
Świetnie poprowadzona narracja wskazuje, że basista współpracował przy pisaniu tej książki z jakimś literackim fachowcem. Książkę czyta się jednym tchem, bo nie jest to epickie bujanie o obłokach, tylko wariacka podróż przez muzykę, narkotyki i seks do jądra show-businessu. Tak właśnie to wygląda – jeśli wyłączymy telewizor ze słodkimi teledyskami Gunsów, zamkniemy kolorową rozkładówkę w gazecie i zmyjemy chłopakom makijaż (razem z photoshopem), pozostanie nam surowe mięso, demony i muzyczna synergia. Żaden z nich osobno nie osiągnąłby nawet jednej piątej sukcesów grupy, a razem, wspierając się, pomimo własnych ułomności i słabości, przeszli do historii muzyki.