(Fonografika)
Nu metal wypełzł spod kamienia. Puryści dookoła Internetu już wyciągają swoje maczety, a ci, którzy skazywali tę stylistykę na bezpowrotne zapomnienie, przywdziewają pokutne włosiennice. A ja tymczasem ośmielam się postawić ryzykowną tezę, że właśnie teraz, kiedy nu metal jest kompletnie niemodny, hejtowany, wyśmiewany i poniżany, wypluje z siebie bardzo ciekawe rzeczy. Dlaczego? Bo będą szczere, nie nastawione na szybki sukces komercyjny, a przecież stąd powszechna niechęć środowiska ortodoksyjnych metali do nu metalu – ta stylistyka była kojarzona ze sprzedaniem się. Dzisiaj takiemu zespołowi jak poznański Hope trudno się sprzedać, dlatego mogą grać właśnie taką muzykę, jaka im się podoba.
Osobiście nie widzę nic złego w tym, żeby Hope wydawali takie płyty jak „da best of”. Choć ten cały połamany angielski, używany przez wokalistów zespołu z upodobaniem, może się wydawać nieco niedojrzały, to album jest w sumie na tyle dobry, że przypominają mi się najlepsze czasy Limp Bizkit, kiedy jeszcze byłem młody i głupi, ale za to jeździłem na deskorolce, a nastoletnie dziewczyny zerkały na mnie z zainteresowaniem. Więcej – płytka Hope jest lepsza niż kilka ostatnich płyt Freda Dursta i spółki. Skąd porównanie do Limp Bizkit? Poznaniacy brzmią jak kwintet z Jacksonville z czasów „Chocolate Starfish”. Ktoś mówił, że skojarzyło mu się też z Rage Against the Machine, KoRn, wczesnym Papa Roach. Spoko, niech się kojarzy. Zresztą grafika albumu jednoznacznie pokazuje, z czym „da best of” powinno się kojarzyć, ale żeby się tego dowiedzieć trzeba zakupić krążek. Kosztuje mniej więcej tyle co pizza, więc chyba nie jest to wielkie finansowe ryzyko.
Do rzeczy – rap, krzyk, sprężyste gitary, skrecze, sample, czyli stary jak Wieliczka zestaw, który poznaniacy doprawili sporą ilością pomysłowości i zwyczajnej muzykalności. Serio – z nu metalem jest tak, że ośmieszyć się łatwo, ale Hope się nie ośmieszają, bo nie próbują wystawać ponad stan i zgrywać kogoś, kogo zgrywać nie potrafią, za to z pewną świadomością korzystają ze składników, na które inne zespoły nawet by nie spojrzały. Na pierwszy plan wysuwają się takie kawałki, jak energetyczny „Kut da Bullshit”, ciężkawy „We Change da World”, czy oparty na kornowym riffie „LOVE”, choć generalnie cały album brzmi jak dobra klasyka gatunku – dobrze zagrane, poprawnie nagrane, ciekawie napisane. A już na pewno świetnie się sprawdzające na żywo.
Wiem, że choćbym się tu dwoił i troił to sceptyków nie przekonam, ale nie to jest moim celem. Chciałbym za to pokazać tym, których dźwiękowo-stylistyczne mariaże nie rażą, że w Polsce jest w końcu nu metalowy zespół z prawdziwego zdarzenia. I nie mam zamiaru mieć wyrzutów sumienia z powodu polecania znajomym „da best of”.