(Spinefarm)
Powoli męczą mnie już pokomplikowane na siłę, napuszone i nastawione na absolutne ekstremum płyty metalowe. Przestają mi imponować super wielkie szybkości, ciarek nie wywołuje ciężar djentu, tzw. metal progresywny zjada ze smakiem własny ogon. Każdy chce być jeszcze bardziej jakiś: jeszcze szybszy, cięższy, brutalniejszy, ekstremalny, dzikszy, szalony, kontrowersyjny. A grać nie ma komu. To wszystko męczy nie tylko mnie – zobaczcie ile w ostatnich latach wypłynęło zespołów, które postanowiły olać ten metalowy wyścig szczurów, a zwróciły się w stronę klasyki gatunku – hard rocka od Dio, doom metalu spod znaku Sabbath, heavy metalu a’la Priest. Kiedy chcę wyskoczyć z nieustannego mętliku przeskakiwania się kolejnych zespołów w kolejnych kategoriach, kiedy szukam piosenki, czystości przekazu niezmąconej skokiem na kasę, wracam właśnie tam, skąd wszyscyśmy przyszli: do Black Sabbath, Motorhead, AC/DC, Deep Purple, Judas Priest. I do Venom.
Myślę sobie, że chyba nie mogło być lepszego czasu dla nowej płyty Venom niż teraz, kiedy wszystkiego mam po dziurki w nosie i brakuje mi po prostu muzyki, którą mógłbym sobie wtłoczyć przez słuchawki do głowy i nie zastanawiać się ile rąk ma perkusista i czy to nie automat. Venom mnie ratuje, bo w końcu daje mi album, którego mogę słuchać. Tych trzech oldskulowców, którzy potrafią tylko grać, nie są wirtuozami, ale nadrabiają zdolnością komponowania, werwą i ekspresją dało mi trzynaście piosenek – nie „utworów”, nie „kompozycji”. Dobrych, rockandrollowych piosenek (tak, wiem, że Venom to zespół metalowy, a dzisiejszym nastolatkom rock’n’roll kojarzy się z latami sześćdziesiątymi).
Do rzeczy: „From the Very Depths” to album wypełniony względnie prostymi, ale nie prostackimi numerami, dobrze napisanymi i zaaranżowanymi. To metal z rockandrollową duszą, który nie stara się dopasować do żadnej mody, nie chce sprzyjać gustom, nie zależy mu na drogich ciuszkach, swagu, blichtrze, czerwonych dywanach, obecności na okładkach branżowych pism i w radiowych plejlistach. Dzięki temu jest autentyczny, a autentyczny metal to jedyny, jakiemu daję prawo do tej nazwy.
Cieszmy się, że tacy muzycy jak Cronos pozostają wierni obranej lata temu ścieżce. Inaczej utonęlibyśmy w modzie i pozwolili disco polo rządzić światem.