(Universal Music)
Czy czwarty album wnosi coś istotnego do twórczego dorobku Yeah Yeah Yeahs? Niekoniecznie – raczej pozostaje w ramach wytyczonych przez poprzednie albumy, łącząc poszczególne ich elementy w spójną, dojrzałą całość. Jest to więc poniekąd podsumowanie dziesięciu lat działalności zespołu, który po fazie energicznego wkroczenia na scenę i eksperymentów w kierunku brzmień dyskotekowych, odnalazł chyba złoty środek pomiędzy tymi dwoma biegunami.
Nie jest aż tak surowo i zadziornie, jak to bywało na „Show Your Bones” i debiutanckim „Fever to Tell”, ale też mniej elektronicznie niż na wybitnie dance’owym „It’s Blitz!”. Oczywiście zarówno elektronika, jak i gitary elektryczne są na tej płycie jak najbardziej obecne, ale wykorzystywane brzmienia nie są tak ewidentnie syntetyczne z jednej i buntowniczo rockowe z drugiej strony; krążek brzmi dość ciepło i organicznie, dzięki czemu płyty słucha się bardzo przyjemnie.
Szybsze i bardziej energiczne utwory przeplatają się ze spokojniejszymi, melancholijnymi klimatami. I choć na płycie przeważają raczej tempa średnie i wolne, to taneczne rytmy odczujemy choćby w otwierającym „Sacrilege”, skaczącym „Area 52” czy znakomicie rozkręcającym się „Slave”. Ciekawostką jest „Buried Alive” z gościnnym udziałem rapującego Dr. Octagona, a jako bonus na końcu płyty umieszczono utwory „Wedding Song” i „Despair” w wersjach akustycznych oraz tytułowy „Mosquito” zarejestrowany na żywo podczas koncertu. Ten ostatni obrazuje, jak świetnie Yeah Yeah Yeahs wypadają na scenie.
Reasumując, fani zespołu, jak i miłośnicy lekko alternatywnej muzyki rockowej o popowym zabarwieniu – czyt. przyjemnej w odbiorze i łatwo przyswajalnej, bez zbędnych zgrzytów i dysonansów, a jednak nie zawsze stricte radiowej – nie będą zawiedzeni.
Mikołaj Służewski