Odpalam płytę i od razu pojawia mi się w głowie: „Hola, hola, a co to się stało z tymi gitarami?”. Ano to się stało, że na J.D. Overdrive postanowili nagrać płytę całkowicie w swoim stylu, ale za to zdusić nieco i przydymić brzmienie gitar. I to jest właśnie cecha „Wendigo”, która rzuca się w uszy jako pierwsza, bo też i otwierający album numer „The Creature Is Alive” startuje od gitar. Tego brzmienia nie da się przemilczeć – domyślam się, że będzie miało tyluż zwolenników, co przeciwników. Mnie akurat nie przeszkadza.
A co poza tym? Na „Wendigu” jest heavymetalowo i skocznie, skoczniej nawet, niż bym się spodziewał, biorąc pod uwagę poprzedni krążek „The Kindest of Deaths” i numery J.D. Overdrive na splicie z Palm Desert. Płyta sprawia wrażenie, jakby katowiczanie przestali zastanawiać się, co chcą grać i jak chcą być postrzegani, a po prostu zaczęli grać to, co im wychodzi najlepiej. Dzięki temu „Wendigo” jest chyba najbardziej naturalnym albumem w ich dyskografii – na dwóch pierwszych płytach ten luz wydawał się nieco wymuszony i na pokaz, a na nowym albumie już nikt się na nic nie sili, a po prostu wszyscy grają swobodnie. Przez to jest też mniej upiornie niż na „The Kindest of Deaths”, ale wyraźne bluesowe i southernowe korzenie tu i tam dodają nieco niebezpiecznego charakterku, nawet jeśli są to po prostu rzeźne wstawki w pogodnych durowych tonacjach. „Wendigo” jest zresztą dość naturalnym rozwinięciem dotychczasowej kariery J.D. Overdrive, bo poszerza spektrum zainteresowań zespołu. Obok wspomnianego bluesa zespół sięga też odważniej po prostu metalowe riffy. Dzięki temu obok takich southern metalowych walców jak „Hangman’s Cove” (który akurat mógłby też dobrze pasować do poprzedniej płyty grupy) jest ciężki blues „Hold That Thought”, powolny metalowy „Every Day Is A New Whole To Dig” i wspomniany „The Creature Is Alive”, chyba najbardziej dynamiczny numer w zestawie. Stempel zmontował wiele ciekawych riffów łącząc różne składniki, a jednocześnie nie odchodząc od sedna sprawy i ugruntowanego już stylu J.D. Overdrive, bo umówmy się – ktoś, kto kojarzy dotychczasowe dokonania zespołu, zaskoczony nie będzie, bo „Wendigo” przynosi bardziej rozwój i kolejną próbę rozepchnięcia ciasnej szufladki niż jakąś stanowczą woltę.
W kontrze do poprzednich krążków J.D. Overdrive na „Wendigo” uderza mnie niewymuszona przebojowość materiału. Odpowiada za nią w dużej mierze Suseł, który chyba chciał sobie odbić opętańcze krzyki w Mentorze, bo z macierzystym zespołem postawił tym razem na melodie. I zaśpiewał najlepiej w karierze, pokazując, że ma jeszcze spore rezerwy i umiejętności interpretacyjne. Nawet kiedy w ostatnim na płycie „Flesh You Call Your Own” zespół tworzy naprawdę sporo zwalistego ciężaru, wokalista bierze to na klatę i rozjaśnia swoją partią utwór, by nie zamulić słuchacza.
J.D. Overdrive rozwijają się naprawdę ładnie. Na polskiej scenie wiodą zdecydowany prym pośród zespołów, którym bliski jest southernowy klimat, a „Wendigo” jest ich najnaturalniejszą, najbardziej rzetelną i zdecydowaną wizytówką.