Tak wychodzi, kiedy z jednej strony serduszko bije ci dla Kyuss i całej reszty desert rockowych kapel, ale z drugiej strony strasznie jara cię to, co Josh Homme zrobił z Queens of the Stone Age.
Na swoim drugim krążku krakowski Stonerror stoi właśnie w takim rozkroku, ale wciąż na dwóch nogach, więc stabilnie. Rozpoczynające krążek „Ships on Fire”, „Widow in Black” i „Tumbleweed” pokazują grupę wciąż zapatrzoną w stronę Palm Desert. Gitara tnie ostro ustawionym fuzzem, ale grupa nie przesadza z nawałnicą – zostawia sobie tu i tam nieco miejsca na oddech, zresztą nastawienie ma ewidentnie rock’n’rollowe. Rezultat? Bliski brzmieniowo i koncepcyjnie Truckfighters. Ale zaraz, bo to nie wszystko.
Gitara tnie ostro ustawionym fuzzem, ale grupa nie przesadza z nawałnicą – zostawia sobie tu i tam nieco miejsca na oddech, zresztą nastawienie ma ewidentnie rock’n’rollowe.
Przełamujący album prawie w połowie „Kings of the Stone Age” jest już ewidentnym hołdem złożonym wiadomo komu i to nie tylko w tytule. A potem dzieją się już mniej oczywiste rzeczy. Jest i rock’n’rollowa alternatywa („Doomsday Call”), ale przeszyta pustynią. Kawałek psychodelii znalazł się w tryptyku „Hellfire”, „Asteroid Fields” i „Mothership”, gdzie zespół ucieka nieco również w relaksujący kosmos (Farflung, ale jednak na orbicie bliższej Ziemi). Nie ma tutaj przeboju, jaki przydarzył się na Stonerror na poprzednim krążku (mowa o „Red Tank”), ale koncepcja jest spójna i przejrzysta – od początku doskonale słychać, jak Stonerror chciał na „Widow in Black” brzmieć. Chęci pokryły się z realizacją – drugi album Krakusów może nie wypuści ich nie wiadomo gdzie i nie będzie członkom zespołu pokrywał rachunków do końca życia, ale bez wątpienia ugruntuje status grupy jako co najmniej interesującej.