Przedawkował, padł, stwierdzono zgon. Ale on sam nie wiedział, że jest martwy, więc obudził się, a potem prosto ze szpitala pojechał na koncert. Swój. Witajcie w świecie Slasha, gościa, który własnoręcznie wykuwał przynajmniej jakiś fragment etosu „prawdziwego rock’n’rollowca”. I możliwe, że zaczął też wykuwać nowy – „rock’n’rollowca XXI wieku”.
Etos rock’n’rollowca wymaga uaktualnienia. Choć na pierwszy rzut oka wygląda na to, że nic się nie zmieniło, zmieniło się bardzo wiele. Wie o tym najlepiej Slash – jeden z muzyków-symboli. To on na spółę z kilkoma kolegami w latach 90-tych tworzył legendę szalonego rockowego muzyka, któremu nie straszne kilogramy używek i dziesiątki dziewczyn po każdym koncercie.
Chłopak z plakatu
Dobrze znana klisza z lat 90-tych: wystający z ust papieros, rozchełstana koszula lub nagi tors, trochę wyraźnej, męskiej biżuterii, do tego tatuaże, długie włosy, butelka whisky, skórzane spodnie i motocyklowe buty. Dodajcie kapelusz, Les Paul i czarne, kręcone włosy zasłaniające twarz i otrzymacie Slasha. Ale to tylko wygląd, który wszyscy znamy. Wszyscy znamy też legendy o pokoncertowych imprezach na backstage czy w hotelu. Myli nam się, kto wyrzucił telewizor z okna pokoju, komu zrobiono odlew penisa, kto przedawkował w hotelowej toalecie. Slash, bo w końcu on jest bohaterem tego artykułu, wraz z kolegami z Guns N’ Roses dołożył do tego mitu niejedną cegiełkę. Na koncerty przychodził naćpany heroiną, ciemne okulary wiecznie ukrywały skutki przechlanych i przećpanych nocy, uzupełnianych solidną dawką seksualnych ekscesów, bo przecież chętnych na przygody z muzykami groupie na koncertach Gunsów nigdy nie brakowało. Do tego trochę zabaw z bronią (zdarzyło się mu przypadkiem przestrzelić sufit ze strzelby we własnym domu). Ale to wszystko było kiedyś. Teraz Saul Hudson jest zupełnie innym człowiekiem. I jeśli położycie mit rock’n’rollowca na osi czasu, okaże się, że on ma kontynuację. I tak, jak Slash był jedną z twarzy tego mitu, jest jedną z twarzy jego kontynuacji. Bez papierosa, bo rzucił. Choć dekadę temu rozwiódł się z żoną, pogodził się z nią i utrzymuje dobre stosunki. Troskliwie opiekuje się synami, z których jeden wchodzi w dorosłe życie. Od kilkunastu lat stroni od narkotyków, okazjonalnie dla frajdy grywa w karty z sąsiadem, którym zupełnie przypadkiem jest niejaki Robbie Williams. Witajcie w świecie Slasha XXI wieku. Co takiego sprawiło, że w życiu Slasha nastąpiła osobliwa zmiana z genialnego imprezowicza współpracującego z kłótliwym i nadużywającym absolutnie wszystkiego wokalistą o rudych włosach do ułożonego, profesjonalnego do bólu, choć równie sprawnego gitarzysty, cieszącego się z pracy z wokalistą grzecznym i godzącym się na wszystko?
Mały Slash w wielkim świecie
Slash nigdy nie ukrywał tego, jaki tryb życia akurat prowadzi. „Wychowałem się na narkotykach, imprezach, alkoholu i kobietach” – mówił w wywiadach. I faktycznie tak było, nawet jeszcze zanim Guns N’ Roses rozpoczęli systematyczną destrukcję hotelowych lobby. Hudson pochodzi z artystycznej rodziny, a w jego rodzinnym domu zawsze przewijali się muzycy, i to ci z absolutnego topu. Jego matka projektowała dla nich kostiumy sceniczne, ojciec okładki płyt. Kiedy w końcu przenieśli się z Wielkiej Brytanii do Los Angeles, a mały Saul rozpoczął przygodę z muzyką, od początku czuł się w branży jak w domu. Sam jednak zaznacza, że nigdy nie odpłynął zbyt daleko: „Miałem wspaniałych rodziców, którzy dawali mi dużo wolności. Nie miałem obranego konkretnego kierunku, ale miałem własny kręgosłup moralny. Zdarzały mi się naprawdę ekstremalne imprezowe sytuacje, ale zawsze potem wstawałem i brałem się za to, co trzeba było zrobić, więc utrzymywałem balans”.
Mit założycielski wielkich zespołów rockowych mówi jasno – zanim grupa zdobędzie sławę i prywatny samolot, musi nie mieć nic. Dotyczy to też Guns N’ Roses i Slasha.
Być może właśnie takie nastawienie pozwalało mu odnajdywać się w dziwnym świecie rock’n’rolla. Slash od początku wiedział, co chce robić, ale też wiedział, że nie chce tego robić za wszelką cenę. Kiedy Hollywood Rose, zespół, w którym przed uformowaniem się Guns N’ Roses grali Slash, Axl Rose, Izzy Stradlin i Steven Adler, mieli siebie dość, Hudson nie miał oporów, żeby zrobić sobie przerwę i poszukać szczęścia w Poison, do którego finalnie się nie dostał. Wytrzymywał pracę w kilku miejscach naraz, żeby móc kupić nową gitarę, opłacić podstawowe rachunki i móc grać ze swoimi zespołami. A kiedy przyszło co do czego, potrafił odejść z największego zespołu hardrockowego lat 90-tych i zająć się swoimi sprawami. Zanim do tego jednak doszło, został muzykiem z krwi i kości. Początkowo, co ciekawe, miał zostać basistą – tak ustalił ze swoim kumplem z dzieciństwa, Stevenem Adlerem, późniejszym perkusistą Gunsów. Adler miał zaś być gitarzystą. Młody Slash jednak nie miał basu ani żadnego innego instrumentu. Co więcej, nie miał nawet pojęcia, czym bas różni się od gitary. W szkole muzycznej zakochał się w gitarze akustycznej, a na babcinym strychu odnalazł starą hiszpańską gitarę z jedną struną. Na tym instrumencie uczył się podstaw gry. Niedługo później śmigał już po gryfie. Jak sam przyznaje, w latach 80-tych, kiedy wszyscy interesowali się Eddiem Van Halenem, on patrzył bardziej w bluesową stronę. Pasjonowali go Fast Eddie Clarke, Gary Moore, ale także Michael Schenker i Uli John Roth. „Od tak dawna, jak tylko jestem w stanie pamiętać, byłem otoczony wszelkiego rodzaju muzyką. Moi rodzice wywodzili się ze starego rock’n’rolla, a ja wychowywałem się z rynkiem muzycznym za pan brat od małego. Ale kiedy w grę wchodziła gitara zawsze naturalnie skręcałem w stronę bluesa i rocka” – mówił, zapytany o inspiracje. Wszystkie te wpływy słychać w jego grze do dziś.
Gitary
Slash nie od razu zakochał się w Les Paulach, na dodatek była to raczej miłość z rozsądku, która przyszła mniej więcej wtedy, kiedy na dobre narodzili się Guns N’ Roses. W czasach swojej gry w Hollywood Rose Slash, jak wielu innych początkujących muzyków, z trudem wiązał koniec z końcem. Jak sam przyznawał, nie stać go było na drogie instrumenty. Choć tania kopia Gibsona Les Paula była jego pierwszą gitarą elektryczną, to udało mu się także kupić gitarę BC Rich Mockingbird z lat 70-tych, na której grał dość długo. Kilkakrotnie zmieniał instrumenty, jednak na dłużej został jedynie przy innym egzemplarzu Gibsona Les Paula (tracił go jednak w końcu w nie do końca jasnych okolicznościach – w szalonych czasach między narkotykami, koncertami, pracą a żebraniem i graniem na ulicy wiele mogło się zdarzyć) oraz BC Rich Warlock, wykonany specjalnie dla niego. To z nim Hudson wkroczył do studia nagrywać debiutancki album Guns N’ Roses. Podczas odsłuchiwania ścieżek Slash jednak spanikował – nie brzmiały dobrze. Zaczął desperacko szukać nowego instrumentu, na który nie miał jednak pieniędzy. W końcu w sukurs przyszedł ówczesny manager GN’R Allan Niven, który wręczył mu Gibsona Les Paula ’59. To jemu zawdzięczamy miłość Slasha do tych właśnie gitar. Klasyczne brzmienie Slasha uzupełniają wzmacniacze Marshall. Na potrzeby sesji „Appetite for Destruction” muzyk wypożyczył kilka wzmacniaczy tej marki. Odrzucił wszystkie za wyjątkiem jednego modelu JCM, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że został użyty na albumie, to Slash postanowił go sobie przywłaszczyć i nie zwrócił go firmie, do której należał. Przed wyjazdem na trasę koncertową promującą „Appetite” poprosił swojego technicznego, żeby nie zabierał go ze sobą – ten jednak nie posłuchał i prawowici właściciele pieca, którzy już w tym czasie go poszukiwali, odkryli spisek.
Sukces
Tak wyposażony Saul Hudson ruszył z kolegami podbijać w świat pod szyldem Guns N’ Roses. Sława przyszła już wkrótce – Gunsi zdobywali publikę z każdym koncertem, ich debiutancka płyta (oraz kolejne) sprzedawały się świetnie. 16-miesięczna trasa promująca album była absolutnym sukcesem. W jej ramach Slash i koledzy zagrali trochę jako headliner, trochę jako support między innymi dla The Cult, Mötley Crüe, Iron Maiden i Aerosmith. Po trasie z Aerosmith Guns N’ Roses nieoczekiwanie stali się gwiazdami. Wcześniej jeździli na koncerty tanim busem, a teraz otrzymywali telefony z managementu, że sprzedali miliony płyt, choć nie bardzo wiedzieli, z czym takie liczby się wiążą. Mit założycielski wielkich zespołów rockowych mówi jasno – zanim grupa zdobędzie sławę i prywatny samolot, musi nie mieć nic. Dotyczy to też Guns N’ Roses i Slasha. Ekipa zatem nieszczególnie zdawała sobie sprawę, jaką fortuną obraca i jaką odpowiedzialność na siebie tym samym bierze. Muzycy szli na kolejną imprezę, z której nagle ktoś zawoził ich na lotnisko, w kolejną trasę, by zdobywać kolejne miliony. Slash wspominał, że w końcu ktoś zasugerował: „Masz tyle forsy, zainwestuj ją. Kup dom”. Więc kupił. Po zakończeniu kolejnej trasy znalazł się w nim sam, zupełnie bezczynnie. Nie potrafił nie robić nic, siedzieć przed telewizorem i się relaksować – nigdy się tego nie nauczył. Popadł więc w narkotyki. „Rok ćpania, bo nic innego się nie dzieje. Każdy kupił dom i siedział w nim sam. A potem trzeba było zebrać ten zespół do kupy ponownie i znów coś nagrać i gdzieś pojechać” – wspominał.
Slash i koledzy zorientowali się, że ich dotychczasowy styl życia dość szybko wpędzi ich do grobów i zaczęli usilnie walczyć o zmianę nawyków…
Choć walka każdego z muzyków z własnymi demonami nie odbijała się na muzycznej formie i wyobraźni grupy, to zbierała żniwo w ich relacjach. W końcu czysta frajda z rocka, instrumentów, hałasu i wspólnych dzikich, nieskrępowanych imprez, z jakiej narodził się zespół i legenda Guns N’ Roses, zamieniły się w skomplikowany węzeł wzajemnych pretensji i różnic artystycznych, co potem sprowadzało się do tego, że przez prawie 20 kolejnych lat jedyną komunikacją między Axlem i Slashem było okazjonalne wymienianie wyzwisk za pośrednictwem mediów. Dorosłość uderzyła Gunsów mocno, a żaden z członków zespołu nie był na to gotowy. Musieli zatem dorosnąć emocjonalnie poza zespołem.
Solo
Slash wiedział już, że bezczynne siedzenie w pustym domu mu nie służy. Zbudował więc domowe studio, które nazwał „Snakepit”. W 1994 roku, kiedy nie opadł jeszcze kurz po albumie z coverami „The Spaghetti Incident?”, przystąpił do komponowania nowego materiału. Ówczesny perkusista Guns N’ Roses, Matt Sorum, wspominał w wywiadach, że spora część piosenek z tego wydawnictwa miała powstać dla Gunsów, ale Axl Rose uznał, że nie są wystarczająco dobre. Materiał ukazał się zatem pod nowym szyldem: Slash’s Snakepit. Album zadebiutował w Walentynki 1995 roku pod tytułem „It’s Five O’Clock Somewhere”, który nawiązywał do lat nieustannych tras koncertowych, jakie Slash odbywał z macierzystą formacją. „Zawsze mówiłem, że nigdy nie stworzę solowego projektu. Ale z tyłu głowy wiedziałem, że przeczę sam sobie, bo zdawałem sobie sprawę, że skończy się tak, że go jednak zrobię” – komentował wtedy Hudson. Płyta stała się jedną z zapewne setek kości niezgody, jakie finalnie podzieliły muzyków Guns N’ Roses na lata. Na jej nagranie Slash wykorzystał chwilową bezczynność GN’R. W tym samym czasie pieklić się zaczął Rose, któremu zależało na nagraniu nowego materiału Gunsów „tu i teraz”, na co nie zgadzał się Slash, który zdążył już zaplanować koncerty Snakepit. „It’s Five O’Clock Somewhere” pokazała dwie muzyczne twarze Slasha: zarówno tę agresywną, znaną z Guns N’ Roses, jak i nową, bardziej bluesową. Na krążku znalazł się choćby utwór „Jizz Da Pit”, łączący bluesrockowy gitarowy ogień z niemal Sabbathową drugą częścią. Muzykowi zależało, żeby projekt ten nie był odbierany jako jego solowa płyta. „Mówię o moim Snakepit, ale to jest tak naprawdę zespół. Ja tylko udzielam wywiadów, bo wszyscy mnie znają. Chciałbym jednak, żeby wszyscy poznali ten projekt jako zespół, nie chcę, żeby wychodziło na to, że to jakiś zespolik Slasha.” W tamtym okresie w skład Snakepit wchodzili Matt Sorum, basista Mike Inez z Alice In Chains, świeżo wywalony z Guns N’ Roses Gilby Clark („to nie ja go wyrzuciłem” – komentował Slash). W trakcie przesłuchań wokalistów, w których wziął udział między innymi Michael Monroe z Hanoi Rocks, Slash odkrył talent Erica Dovera, gitarzysty Jellyfish.
Płyta zatytułowana po prostu „Slash” wyszła na światło dzienne w 2010 roku i była dla niego katharsis i oddechem od pracy w zespołach.
Kiedy spojrzy się na zmianę, jaka nastąpiła w życiu Slasha, można wysnuć wniosek, że okres „It’s Five O’Clock Somewhere” był punktem zwrotnym. Muzyk zaczął zauważać, że jego tryb życia i otoczenie działają na niego destrukcyjnie, choć był jeszcze daleki od zmiany nawyków. W tym czasie narkotyki wszelkiego rodzaju były dla niego totalną codziennością. Połowa płyty to niezbyt wesołe tekstowo piosenki o na ich temat. „Z tego się po prostu wywodzimy. Gdybyśmy spędzali czas siedząc z gitarami akustycznymi w parku pod drzewami, byłby zachód słońca i dookoła biegałyby nagie dziewczyny, to o tym byśmy też pisali. Niestety, nie widziałem nic takiego ostatnio. Choć zdarzało się w klubach, ale nie było ani drzew, ani trawy, ani zachodu słońca” – mówił. Dodawał, część płyty inspirowana jest samobójstwami Kurta Cobaina oraz jednej z dziewczyn Slasha, aktorki porno o pseudonimie Savannah. Na tej samej płycie znalazł się jednocześnie numer „Be the Ball” z napisanym przez Slasha tekstem, mieszającym punkt widzenia piłki ze stołu pinballowego (w tym czasie Slash projektował taki stół dla Guns N’ Roses), z przemyśleniami na temat książki Huntera S. Thompsona „Lęk i odraza w Las Vegas”, również w dużej mierze traktującej o narkotykach.
Koniec i nowe początki
Wkrótce Slash stwierdził, że ma dość. Narastające od dwóch lat tarcia w Guns N’ Roses, a w szczególności między dwoma liderami – nim i Axlem Rose, nie dawały mu spokoju. W październiku 1996 roku ogłosił, że opuszcza zespół. Wkrótce potem opuścili go też Matt Sorum i Duff McKagan. Rose zaczął kompletować nowy skład (jednym z przesłuchiwanych muzyków był niejaki Zakk Wylde) i nawet zebrał go, ale nie zdziałał z nim absolutnie nic.
Nauczony doświadczeniem Slash nie ryzykował bezczynności. Szybko dał wybrzmieć swoim bluesowym korzeniom – choć Slash’s Snakepit zakończyło żywot po raz pierwszy w tym samym roku, muzyk zebrał kilku kumpli i ruszył po klubach z własnym coverbandem Slash’s Blues Ball. W koncertowych setlistach można było odnaleźć oba elementy, jakie wpłynęły na Slasha – z jednej strony hard rock lat 80-tych, z drugiej – klasyczny rock’n’roll i blues. I tak szczęśliwcy mogli wysłuchać, jak coverband byłego gitarzysty Guns N’ Roses wykonuje utwory m.in. Hendrixa czy Roberta Johnsona, ale także AC/DC i Alice’a Coopera. Jeśli ktoś spodziewał się po tym projekcie coverów Guns N’ Roses – czekał go srogi zawód. Slash za to proponował co wieczór znakomity blues-rockowy „Neither Can I” z repertuaru… Slash’s Snakepit. Granie coverów pozwoliło Slashowi zająć czymś głowę, ale nie przynosiło kreatywnego wyzwania. Z martwych powstał zatem Slash’s Snakepit, tym razem w składzie z wokalistą Rodem Jacksonem, posiadającym niemalże klasyczny, blues-rockowy głos. Nagrany w nowym składzie album „Ain’t Life Grand”, choć ciekawy, nie sprzedawał się dobrze. Choć Slashowi udało się załapać ze Snakepit na trasę z AC/DC, w końcu uznał, że nie można ciągnąć trupa za wszelką cenę i po raz kolejny złożył grupę do trumny. W ten sposób swój żywot zakończyła ciekawa formacja. Oba opublikowane przez Snakepit wydawnictwa, choć zbierały mieszane recenzje, były albumami interesującymi. Na „It’s Five O’Clock Somewhere” ewidentnie czuć ducha Guns N’ Roses przemieszanego z blues rockiem, ale na „Ain’t Life Grand” ten drugi odezwał się już znacznie głośniej. Z perspektywy czasu można śmiało stwierdzić, że obie płyty tego projektu są mocno niedocenione, choć być może po raz pierwszy ukazały słuchaczom Slasha w całości, wraz z naleciałościami, które poznaliśmy choćby z kilkukrotnej współpracy gitarzysty z Michaelem Jacksonem, zapoczątkowanej jeszcze w 1991 roku i trwającej do końca życia wokalisty (m.in. utwory „Black or White”, „Give It To Me”, „Privacy”).
Tak czy inaczej – poszukiwania spokojnej muzycznej przystani trwały dalej. Wydawało się, że wybawieniem dla niespokojnego ducha Slasha, ale też paru innych kolegów z branży, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, będzie Velvet Revolver. W jego składzie znaleźli się Slash, Duff McKagan, Matt Sorum, gitarzysta Dave Kushner oraz wokalista Scott Weiland (Stone Temple Pilots). Zespół miał w zasadzie wszystko od początku – gotową grupę odbiorców, świetny materiał (wydany w 2004 roku debiutancki album „Contraband” pokrył się podwójną platyną zarówno w Stanach, jak i w Kanadzie), znakomity skład, nawet nazwę, która nawiązywała do poprzednich dokonań trójki muzyków (Slash podobno upierał się, żeby miała coś wspólnego z bronią palną…). Supergrupa miała też swoje problemy. Slash i koledzy zorientowali się, że ich dotychczasowy styl życia dość szybko wpędzi ich do grobów i zaczęli usilnie walczyć o zmianę nawyków, ale zadaniu nie podołał Scott Weiland. Choć dobrowolnie zgłosił się na odwyk, to podczas trasy promującej drugi krążek zespołu, „Libertad”, ewidentnie odpływał w narkotyki. Po kilku kolejnych ekscesach sam odszedł z grupy w 2008 roku. Po jego ustąpieniu z zespołu Slash zapowiedział publicznie, że Velvet Revolver będzie funkcjonował dalej. Dobrze czuł się w otoczeniu starych znajomych na scenie, po raz pierwszy udało mu się także poukładać sprawy dookoła – z zespołu zniknęły narkotyki, innych używek było coraz mniej i pod kontrolą. Koncerty świetnie się sprzedawały, płyty przynosiły zyski – Velvet Revolver był doroślejszą, profesjonalniejszą wersją Guns N’ Roses. Hudson, wydawałoby się, muzyk kompletny, wydatnie się także rozwijał. W Velvet Revolver było może mniej bluesa, ale za to był pigułką hard rocka lat 90-tych. Slash pokazywał w nim nową paletę pomysłów (choćby przewodni riff w największym hicie „Slither”), zaczął też kombinować ze sprzętem. W piosenence „Let It Roll” z „Libertad” po raz pierwszy użył efektu gitarowego (pedał Dunlop Q Zone) do całej piosenki, łącznie z solo. Do odważniejszego używania efektów w studio zainspirował go Dave Kushner. Zespołowi zabrakło jednak determinacji. Po odejściu Weilanda na zmianę rozchodzili się i schodzili w celu znalezienia nowego wokalisty, a chętnych nie brakowało. Do pozycji przymierzali się ponoć nawet Chester Bennington i Lenny Kravitz, ponoć na chwilę przyjęty został Frankie Perez, a plotki wymieniały między innymi także Mylesa Kennedy’ego z Alter Bridge.
W tym samym roku Slash rozpoczął prace nad solowym albumem. Płyta zatytułowana po prostu „Slash” wyszła na światło dzienne w 2010 roku i była dla niego katharsis i oddechem od pracy w zespołach. „Jestem przyzwyczajony do sytuacji zespołowej, gdzie daję jedną piątą wkładu, niezależnie od tego, kto napisał piosenkę” – mówił. „Każdy zespół, w którym grałem, rozkładał ją na części pierwsze, a potem składał znów do kupy i wychodziło tak, jak wychodziło. [Solowa płyta] jest dla mnie interesująca, bo robię wszystko po swojemu i nikomu się nie tłumaczę”. Gitarzysta zaprosił do współpracy szereg wokalistów, m.in. Ozzy’ego Osbourne’a, Lemmy’ego, Chrisa Cornella, Iggy’ego Popa czy Fergie. Ale tylko jeden wokalista wystąpił na albumie dwukrotnie – Myles Kennedy. To właśnie on miał stać się wkrótce najbliższym muzycznym współpracownikiem Slasha. Już dwa lata później ukazał się zresztą krążek „Apocalyptic Love” opatrzony szyldem „Slash featuring Myles Kennedy & The Conspirators”, pierwszy z do tej pory trzech nagranych w takim składzie i skomponowanych przy wydatnej pomocy Kennedyego.
Nowy Slash
Nagrane z Kennedym i The Conspirators „Apocalyptic Love”, „World On Fire” i „Living The Dream” to paradoksalnie najbardziej zdyscyplinowane płyty, jakie Slash popełnił. Gitarzysta balansuje od klasycznego dla siebie hard rocka, który pewnie w jakiejś części sprawdziłby się także pod nazwą Guns N’ Roses (np. „One Last Thrill”, „30 Years to Life”), po blues-rockowe ballady, które prędzej znalazłyby się na płytach Slash’s Snakepit. Ale ani przez moment nie zaskakuje. Wie, że słuchacze oczekują, że będzie raczej przejeżdżał przez własne dobrze znane inspiracje, niż probował nowych dla siebie rzeczy. Dlatego też kompozytorski duet Slash-Kennedy jest tak skuteczny. Slash rzuca znakomite riffy i dodaje kompozycjom własnego charakteru, podczas kiedy Kennedy uzupełnia je o radiowy kontekst. A co najważniejsze – bez problemu wciela się w tego, kim akurat ma być: Axla Rose’a, Erica Dovera, Roda Jacksona, Scotta Weilanda, w zależności od tego, w jaką erę działalności gitarzysty można wpisać daną piosenkę. Jednocześnie Kennedy jest przeciwieństwem tego, kim był Rose. Jest ułożony i w pełni profesjonalny, raczej stroni od imprez, trzyma się z daleka od tabloidów, skupia się w pełni na działalności muzycznej na zmianę ze Slashem i Alter Bridge. Choć Slash XX wieku zrobiłby pewnie wszystko, by z kimś takim jak Kennedy nie pracować, jest on bardzo dobrą parą dla Slasha XXI wieku – człowieka świadomego swojej przeszłości oraz swojego talentu, ale nie nadużywającego ani jednego, ani drugiego. Na dodatek pogodzonego ze wszystkimi starymi demonami, łącznie z tym, któremu na imię Axl Rose.
W 2016 roku gitarzysta dołączył ponownie do składu Guns N’ Roses i pojechał w trasę „Not In This Lifetime… Tour”, która została okrzyknięta mianem reunion, choć de facto był to reunion jedynie w wykonaniu Axla, Slasha i Duffa – reszta oryginalnego składu pozostała poza zespołem, choć okazjonalnie dołączał Steven Adler. Nie trzeba dodawać, że trasa była spektakularnym sukcesem. Powrót do GN’R nie przyniósł jednak żadnych nowych nagrań, a jednocześnie nie spowolnił współpracy Slasha z Kennedym – trzecia płyta nagrana z Mylesem i The Conspirators ukazała się w zeszłym roku. Nie jest to jednak na pewno ostatnie słowo Saula Hudsona. Choć nikt z nas nie będzie się raczej zakładał o wydawniczą przyszłość Guns N’ Roses, to nowego, zdrowego na ciele i duchu Slasha, wspieranego przez Mylesa Kennedy’ego trudno będzie raczej powstrzymać przed raczeniem fanów kolejnymi nagraniami. A że czekają na nie miliony słuchaczy na całym świecie, Slash wie. W końcu zdaje sobie sprawę, że jest jednym z ostatnich prawdziwych rock’n’rollowców. Jeszcze w 2007 roku mówił: „Gitarowi herosi w zasadzie wyginęli – całe szczęście Zakk jeszcze jest. Zakk i ja jesteśmy chyba ostatnimi Les Paulowymi gitarowymi kolesiami!”.
Cóż, Slash. Odkąd Zakk porzucił Gibsony na rzecz gitar własnej roboty, zostałeś na placu boju sam.
Tekst: Jakub Milszewski
Zdjęcia: Gibson, Sobiesław Pawlikowski, Photography Stock Ruiz