Wyd. własne / Hand2Band
Nie pamiętam, żeby ktoś w polskim metalu miał ostatnio tak udany debiut jak Materia. Oczywiście w całej historii polskiej muzyki rozrywkowej zdarzały się metalom lepsze debiuty (czy ktoś pamięta, z jak wysokiego C zaczęli Decapitated?), ale to było dawno. A Materia to zespół całkiem świeży, na dodatek modny. I wydaje mi się, że wart tego szumu, jaki się dokoła niego zrobił. Grać umieją, mają na siebie pomysł, świetnie wypadają na żywo – czego więcej chcieć od zespołu metalowego?
Już chciałem odpowiedzieć sam sobie, że regularności, ale puknąłem się w głowę – jak można mówić o regularności w przypadku zespołu, który dopiero co wydał drugą płytę? „We Are Materia” nie odbiega stylistycznie w sposób znaczący od swojej poprzedniczki „Case of Noise”. Ot, dużo połamanych rytmów, dużo riffów, dużo staccato, dużo pustych strun, dużo groove. Klasyka djentu, chciałoby się powiedzieć. I już byłby to komplement, bo przecież mówimy o młodym zespole. Technicznie „We Are Materia” to album kompletny i spokojnie można ją puszczać kolegom ze Szwecji albo innych Stanów Zjednoczonych – gwarantuję, że nikt nie wyśmieje, a niejeden pochwali. Materia ma przy swoich zaletach jeden taki patent, którego brakuje (albo którego używać nie chcą) choćby Periphery czy inne Meshuggah: charakterystyczne dla gatunku łamańce potrafi połączyć z pewnego rodzaju chwytliwością, która pojawia się albo w aranżacjach wokali (Anglosasi mają takie piękne słowo „hook”, które oznacza zapadającą w pamięć frazę – sprawdźcie sobie choćby dumnie reprezentujący płytę w formie teledysku „Cry Forever”) albo nawet w rozrzedzających się spodziewanie i niespodziewanie w melodie gitarach (jak w „Place of Find”).
Trzeba też przyznać, że cały krążek jest bardzo równy i nie ma tu żadnego zapychacza. Średniej jakości teksty są poupychane i interpretowane tak, że w żadnym wypadku mnie nie rażą, dopóki nie zacznę się w nie wczytywać. Zresztą, nie bardzo mam podczas słuchania czas, żeby zastanawiać się nad tekstami. W muzyce dzieje się tyle, że mój mózg jest wystarczająco zajęty.
Nie będzie to może płyta roku (a może dla niektórych będzie?), ale krążek jest cholernie solidny i wszystkich djentowców i metalowych matematyków powinien przykuć do głośnika na dłuższy czas.