Rozmawiała: Ola Nowosad
Jest jednym z tych gitarzystów, którzy odcisnęli niewątpliwe piętno w historii jazzu, zwłaszcza fusion w jego wczesnych latach (choćby przez swój udział w zespole „Return To Forever” czy poprzez solowe albumy z lat 70.) oraz mieli udział w nagraniach, które z czasem uzyskały status kultowych – tak jak koncert wydany później jako „Friday Night in San Francisco”, gdzie grał Jonem trio wraz z Johnem McLaughlinem i Paco De Lucią. Dysponuje błyskotliwą techniką i swobodnie porusza się po różnych stylach muzyki improwizowanej.
Ola Nowosad, TG: Na początek porozmawiajmy o twoim ostatnim albumie „Consequences of Chaos”. To twój powrót do fusion po ponad dwóch dekadach. Skąd ta decyzja? Fusion nie jest teraz zbyt popularne.
Al Di Meola: Fusion utożsamia się z rockowym brzmieniem gitary elektrycznej, która dominowała we wczesnym fusion. Na wiele lat odszedłem od takiego grania robiąc rzeczy akustyczne, bardziej jazzowe. Ale tamto brzmienie pozostało najpopularniejsze spośród najróżniejszych rzeczy, które zrobiłem, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Wiem, że pragnieniem mojej publiczności było znów je usłyszeć. Dlatego to zrobiłem.
Do nagrania tego albumu zaprosiłeś wielu swoich przyjaciół: Chicka Coreę, Steve’a Gadda, Barry’ego Milesa. Jak to było znów pracować z tymi wszystkimi wielkimi muzykami?
Wspaniale. Barry jest wspaniały. Zaczynałem grać w jego zespole. Dzięki pracy z nim poznałem Chicka. Chick – oczywiście – jest moim wielkim idolem. Myślę, że nasza współpraca, właśnie przy tym albumie – jeśli chodzi o muzyczne porozumienie – jest czymś naprawdę niezwykłym. Nie pamiętam, żebyśmy to osiągali, grając razem nawet w czasach, kiedy RETURN TO FOREVER święciło tryumfy. Uważam, że to nasze najlepsze wspólne przedsięwzięcie, jakie kiedykolwiek zrobiliśmy.
Steve Gadd nie jest po prostu najpopularniejszym perkusistą na świecie – jest najbardziej szanowanym perkusistą na świecie. Dla mnie jest również osobą, która wpłynęła na moją grę na gitarze. Ma ten potężny feeling. Jeśli zapytasz o niego któregokolwiek perkusistę, każdy powie, że Steve ma feeling, jakiego nie ma nikt inny. Nawet grając najprostsze rzeczy, robi to doskonale. Był moją inspiracją i odcisnął duże piętno na moich wczesnych płytach. Postanowiłem sprowadzić ludzi, którzy uczynili moje wczesne płyty fusion tak popularnymi. I to było wspaniałe.
Jedno z twoich wydawnictw wzbudziło sporo kontrowersji wśród wyznawców twojego grania, chodzi o płytę „Vocals RandezVous”. Czy to był twój pomysł, żeby zrobić tę płytę tak zupełnie inną od twoich pozostałych dokonań?
Nie. Pomysł wyszedł od dwóch rosyjskich producentów. Byli przekonani, że kombinacja ich produkcji z gatunku hip hopu i R’n’B z tym, jak gram, będzie na tyle ciekawa, żeby inwestorzy wyłożyli pieniądze na dużą skalę. To nie jest w żadnej mierze album Ala Di Meoli. To pomysł i dziecko tych producentów. Zrobili znakomitą robotę jak na warunki świata, z którego się wywodzą. Moim zadaniem było napisanie trochę materiału, oni zrobili resztę na komputerze i zaprosili wokalistów.
Ten projekt był ciekawy w momencie, w jakim się wtedy znajdowałem. Było tak inne od tego, co robiłem – nie chciałem wtedy robić następnej płyty, nie byłem na to gotowy. Zrobienie czegoś z zupełnie innej beczki było bardziej interesujące niż własny projekt zrobiony nazbyt wcześnie. To był taki „przestojowy” projekt.
Powiedz nam o dość tajemniczej „Diabolic Inventions” – płycie z muzyką Astora Piazzolli. Nie mogłam tego znaleźć w żadnej dystrybucji – widziałam ją tylko na twoim koncercie.
To coś, co zrobiłem na własną rękę. Nie chciałem oddać tego projektu firmie fonograficznej. Sprzedaję ją w Internecie i na koncertach, ale już dopinam umowę na dystrybucję w Europie, więc niedługo znajdziecie ją w sklepach. Po pięciu latach znów do mnie wróci.
Dźwięki twojej gitary słychać nie tylko w jazzowych czy popowych projektach. Zagrałeś na solowej płycie Dereka Sheridana, muzyka DREAM THEATER – jak czułeś się w roli rockowego artysty?
Nie mam pojęcia. Dostałem zaproszenie – zrobiłem to w ramach przysługi. Nie wiedziałem wiele o DREAM TEATHER, ale kiedy ich usłyszałem – spodobali mi się. Sesja nagraniowa trwała godzinę, nawet jej za bardzo nie pamiętam. Poszło bardzo szybko i bezboleśnie.
Wspominałeś już o wspaniałych muzycznych osobowościach, jakie spotkałeś na swojej drodze. Na „The Land Of The Midnight Sun” – twoim pierwszym solowym albumie, w jednym z utworze grał Jaco Pastorious. To niezwykła postać w historii muzyki. Czy miałeś okazję spotkać go w studio?
Nie, nie pamiętam, gdzie się spotkaliśmy, ale pamiętam, że wiedziałem o nim już w liceum. Na Florydzie krążyły o nim legendy – mnóstwo ludzi o nim rozmawiało. Zarekomendowałem go do BLOOD, SWEET & TEARS, a potem do WEATHER REPORT. Ale „The Land Of The Midnight Sun” była pierwszą płytą, na której tak na prawdę nagrywał. Nigdy wcześniej nie był w studiu nagraniowym. Miałem więc zaszczyt gościć go w studiu na nagraniu jako pierwszy – w pewnym sensie odkryłem go!
Czyli poznałeś go osobiście?
Tak – Jaco był typem ekstrawertyka. Bardzo głośnym, otwartym i niezwykle twórczym człowiekiem. Miał świadomość tego, że to, co gra, było całkowicie innowacyjne. Wiedział, że jest wyjątkowy i niezwyciężony. Był bardzo pewny siebie – myślał o sobie jako o największym muzyku na świecie. Podobnie jak Muhammad Ali – miał dużo pewności siebie – był kompletnie nad szczytem!
Przez wiele lat grałeś na gitarze Gibson Les Paul. A teraz masz swój własny model PRS’a. Co sprawiło, że zmieniłeś instrument?
Zacząłem grać na PRS’ie w tym samym czasie co Carlos Santana. Byliśmy pionierami tej gitary w 1976 roku. Niezależnie od Gibsona zawsze miałem PRS’a i zawsze lubiłem jego brzmienie. I zawsze miałem wspaniałe stosunki z Paulem Redem Smithem – zrobił tę gitarę specjalnie dla mnie. Jest piękna, pięknie wyglądająca gitara. No i przede wszystkim brzmi znakomicie.
Jak opisałbyś przyszłość jazz-rocka i fusion, kiedy nawet takie tuzy jak Wayne Shorter czy nieodżałowany Michael Brecker odeszli od tego gatunku, skupiając się na akustycznym jazzie?
To kwestia, co z tym zrobisz. Tak wiele rzeczy zrobiono już w jazzie akustycznym i tak wiele zrobiono w fusion, że odkrycie czegoś nowego jest tu bardzo trudne. To kwestia ponownego wynalezienia siebie. Wayne Shorter nagrał ponad czterdzieści, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt płyt. Jak on sobie radzi? To na pewno dla niego dylemat. Możesz cały czas pisać i komponować, ale to nie znaczy że są to nowe, przełomowe rzeczy. Jeśli chodzi o Michaela Beckera, niedawno zmarłego, był wspaniałym saksofonistą i innowatorem. Myślę, że kiedy Michael żył, borykał się z podobnymi problemami jak my wszyscy. Podobnie Chick Corea.
Możesz pisać i pisać i nie znaczy, że to będą jakieś zupełnie nowe, inne rzeczy. Ale musimy pisać i musimy grać. Zarówno z fusion, jak i z akustycznym jazzem jest podobnie – pytanie brzmi: co nowego uda ci się zrobić?
Mówiąc o nowych rzeczach – jak widzisz wykorzystywanie nowoczesnych zdobyczy technologii w muzyce – komputery, elektronika…
To musi być zastosowane ze smakiem. To kwestia dobrego smaku muzyka, która bierze się z „czynnika X”, który sprawia, że muzyk jest wyjątkowy; jego smak, stopień rozwoju, dojrzałość. To wszystko łączy się w całość. Jeśli używasz efektów czy brzmień, które staną się passé lub będą brzmiały śmiesznie za rok – oznacza, że dokonałeś niewłaściwych wyborów.
Wywiad pochodzi z archiwalnego numeru magazynu TopGuitar styczeń/luty 2008.