Rozmawiał: Wojtek Rapa; zdjęcia: archiwum Jarka Olejniczaka
Jest w Polsce grono gitarowych lutników, którzy mozolną pracą swoich rąk wytwarzają bardzo dobre, customowe gitary w cenach niższych niż na zachodnim rynku muzycznym. Do takich lutniczych pracowni należy z całą pewnością szczecińska pracownia gitarowa Artimus. Zanim jej szef został lutnikiem, bardzo chciał grać blues rocka na gitarze. Nie było go jednak stać na kupno firmowego wiosła, więc na zasadzie prób i błędów, jednocześnie podpatrując szczecińskich lutników – Michała Szkopa i Bogdana Przybylskiego, sam zrobił swoją pierwszą gitarę.
W ten sposób załapał lutniczego bakcyla. Uczył się pilnie lutnictwa, praktykując kilka lat u nieżyjącego już, znanego lutnika Michała Szkopa, oraz projektował i robił pierwsze gitary ze swoim dobrym kumplem Jackiem Kobylskim, obecnie Nexusem. Swą wiedzę zdobywał również w pracowni magistra sztuki lutniczej – Ireny Sobeckiej. Tworzenie nowych wyrafinowanych modeli gitar typu hand made to cel, jaki Jarkowi przyświeca dzisiaj. Z Jarkiem Olejniczakiem, szefem jednoosobowej pracowni lutniczej Artimus, rozmawia Wojtek Rapa.
Wojciech Rapa, TG: Jak w czasie ekspansji wielkich światowych producentów gitar radzisz sobie na rynku?
Jarek Olejniczak, Artimus: Ta ekspansja trwa już od lat 50., kiedy to Les Paul wraz z Tedem McCartym skonstruował swój najznakomitszy model gitary. Do grona szczęśliwców dopisał się również Leo Fender i tak to do dziś trwa. Tak powstały Gibson i Fender – gitary, które zrewolucjonizowały świat muzyczny. Z chwilą powstania tych gitar narodzili się także gitarowi lutnicy, którzy modyfikowali, naprawiali udoskonalali te właśnie gitary. Jak wiadomo, na tak luksusowy instrument z rodowitych wytwórni USA nie było stać większości muzyków, dlatego pole do popisu mieli lokalni lutnicy. Tworzono kopie instrumentów zza Oceanu – z gorszym lub lepszym skutkiem, jednak najważniejszym celem było posiadanie własnej gitary elektrycznej. Muszę przypomnieć, że to były zupełnie inne czasy. Świat był podzielony na różne kraje, a w nich panujące różnorakie struktury. Jednak wspólnym mianownikiem była ta wspaniała niewiasta, której na imię Muzyka. W Polsce w latach 70. nie było takiego dostępu do instrumentów z „prawdziwego świata. Istniały tzw. Centrale Muzyczne, które oferowały coś przypominającego gitary z firmy państwowej Defil z Lubina, niejednokrotnie na zapisy.
Pamiętam, jak w Szczecinie był tylko jeden Gibson i jeden Fender (posiadaczami ich byli muzycy grający na statkach). Cóż to był za szok i radość, gdy widziało się taką gitarę! Odrysowywało się ją, przenoszono wymiary i kopiowano resztę rzeczy. Tak powstawały pierwsze repliki cudownych gitar zza Oceanu. Człowiek był w stanie oddać wszystkie oszczędności, by posiadać coś przypominającego legendarnego Les Paula, SG, Tele lub Stratocastera.
Od tamtych zapomnianych już trochę czasów minęło kilka ładnych lat. Dziś świat jest otwarty, rynek gitarowy bardzo się rozwinął. Przez te wszystkie lata udoskonalano gitarę elektryczną, powstało wiele firm, które oferują własne instrumenty. Są zmodyfikowane pod względem budowy, elektroniki lub materiału, z jakiego są wykonane. Nasycił się również rynek. W tamtejszych czasach na Gibsona lub Fendera trzeba było pracować dobrych kilka lat, dziś posiadaczem może być niemal każdy w o wiele krótszym czasie. Zmieniły się również wymogi klienta, chcą mieć oni indywidualne, niepowtarzalne modele gitar. Dlatego jeśli do dziś przeżyła gitara, przeżyli również lutnicy gitarowi, którzy podobnie jak ja zmagają się z wymogami rynku, tworząc i konstruując nowe pomysły przerodzone w instrument.
W jaki sposób powstają twoje gitary? Czy masz swoją receptę na sukces?
Tak, recepta jest dość prosta. Jeśli ma się pojęcie o budowie gitary, jest się w posiadaniu dobrego materiału, wykona się ją zgodnie z procesem myślowym i wspinając się na wyżyny umiejętności, to sukces jest pewny. Ozdobą do takiego instrumentu jest już tylko dobra elektronika.
Jak zaopatrujesz się w akcesoria do swoich instrumentów?
W dzisiejszych czasach nie ma z tym najmniejszego problemu. Istnieje wiele firm specjalizujących się w takim asortymencie. W tej chwili akcesoria są ogólnie dostępne na całym świecie.
Najwyżej cenione gitary to hand made, jak myślisz – dlaczego?
No cóż, pewnie dlatego, że są specyficzne i niepowtarzalne. To godziny spędzone w pracowni – sam na sam z instrumentem. Poza tym gitara jest dostosowana do potrzeb przyszłego muzyka, jak to się mówi: „pod rękę”. Od początku do końca tworzona indywidualnie.
Instrument taki jest jedyny w swoim rodzaju. Jeden z malarzy, dawnych impresjonistów – Camille Pissarro – stwierdził, iż przenosząc farbę na płótno, oddaje w tym część siebie. Pewnie coś w tym jest.
Jakie są Twoje ulubione gitary firmowe?
Gibsony. Zresztą wszyscy dookoła to wiedzą. Od najmłodszych lat jestem zakochany w Gibsonie i jego cenię najbardziej, niezmiennie i nieustannie.
Poza lutnictwem jesteś czynnym gitarzystą – czy granie na gitarze pomaga przy konstruowaniu gitary?
Tak. Jest to niezbędny element w trakcie tworzenia instrumentu. Lata doświadczeń robią swoje. Ważne są różne retrospekcje i eksperymenty. To tak, jak z kobietą. Facetowi wydaje się, że już ją zna, jednak nie poprzestaje na tym. Myśli o jej ulepszaniu i modyfikacji… Jednak może się to udać tylko z… gitarą! [śmiech] Znajomość instrumentu to podstawa. Nie można budować gitar, nie mając pojęcia, jak powinny one brzmieć. Taka wiedza to klucz do tajników i przemyślanych projektów. Każde doświadczenie z grą pomaga mi w jego budowie. Kiedyś grałem także na kontrabasie i dziś mogę z powodzeniem budować i buduję także takie instrumenty. Muszę wspomnieć, że oprócz gitar hand made robię we współpracy z moim kolegą Jarkiem Kujawskim, właścicielem serwisu elektroniki AmpDoctor, wzmacniacze gitarowe w obudowach z różnych odmian drewna egzotycznego. Traktujemy to jako custom shop.
Kto ze znanych muzyków gra na twoich instrumentach lub korzysta z twojego serwisu?
Jest ich kilku. Nie traktuję tego jako rodzaj wyścigu. Jeśli ma to być sztuka, to niech taką pozostanie. Nie stosuję różnych wybiegów, jak dawniej moi niektórzy koledzy z branży. Nie biegam po koncertach i nie wręczam swoich gitar za darmo. Oczywiście muzyk taki instrument przyjmie, ale nie wiadomo, czy będzie na nim grał. A to różnica. Można w ten sposób wydłużyć sobie listę swoich wyrobów, ale chyba nie o to tu chodzi? Każdy, kto chce moją gitarę, musi pozostawić jakiś grosz w pracowni, bo ja z tego po prostu żyję. Jeśli będziemy się wzajemnie szanować, to już będzie z tego kawałek niezłej historii. Z moich usług korzysta bardzo wielu gitarzystów. Zdarza się, że przejeżdżają po kilkaset kilometrów. Ale jeśli już padło takie pytanie, wymienię kilka znanych nazwisk: Kamil Żuchowski (Tadeusz Nalepa, Wojtek Rapa Quintet, Inni); Piotr Banach (Hey, Indios Bravos); Wojciech Wójcicki (Kasia Kowalska, Maryla Rodowicz, Maciek Silski); Jacek Barzycki, Leszek Weiss, Krzysiek Kropisz, (Gdzie Cikwiaty); Tomek Jeżycki (Jerry’s Hole Band, Lost In Blues, GTI, Oley Brothers Band); Witek Jąkalski (Blue Haze, Nocna Zmiana Bluesa), Marcin Cimas Szeremeta (Quo Vadis); Konrad Cwajda (Firebirds); Krzysztof Szmigiero (Anex, Crossroads, Sherwood); Marcin Grzegorczyk i Marek Żak (Lebowski), Andrzej Malcherek (Free Blues Band); Daniel Kaczmarczyk i Piotr Rejdak (Dikanda), Zbigniew „George” Nowacki (Sherwood), Mitro Dymitriadis (Grupo Costa) i inni.
W tego rodzaju wywiadach musi paść pytanie standardowe – twoje gitarowe i lutnicze początki?
Może to dziwnie zabrzmi, ale swoją pierwszą gitarę znalazłem w… śmietniku. Poszedłem wyrzucić śmieci i wróciłem z gitarą. Była to stara, połamana „pudlanka”. Był to początek lat 80. Własnymi siłami poskładałem ją w jedną całość i zaczęło się. Po nocach słuchałem Beatlesów i zarzynałem palce, by się na niej nauczyć grać. Później zapragnąłem elektryka. Zdobyłem kawałek dechy z jakieś stolarni i wykroiłem z tego kształt SG. Niestety, nie potrafiłem zrobić gryfu i tak właśnie trafiłem do pracowni lutniczej Bogdana Przybylskiego i Michała Szkopa w Szczecinie, gdzie chciałem go zamówić. Oddałem za gryf wszystkie pieniądze, jakie miałem, a za resztę zaproponowałem swoją pracę. W ten sposób zatrzymałem się na dłużej w pracowni Michała Szkopa, zostałem tam prawie trzy lata. Pomagałem przy robieniu gitar, skrzypiec i innych instrumentów. Nauczyłem się podstaw dobierania drewna, łączenia go, klejenia, obrabiania, lakierowania i zamieniania w gotowy instrument. Tam powstały moje pierwsze gitary. Byłem posiadaczem repliki Gibsona SG i ogarnął mnie szał Led Zeppelin.
Muzyka towarzyszyła mi w dzień i w nocy. Słuchałem brytyjskich prekursorów bluesa rocka (Bluesbreakers, Ten Years After, The Who, Free) i amerykańskich bluesmenów (Buddy Guy, Fredie King, Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd). Gitara towarzyszyła mi każdego dnia. W końcu zmieniłem SG na wymarzonego Les Paula, który towarzyszy mi do dziś. W późniejszym okresie poszerzałem swoje umiejętności muzyczne w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia w Szczecinie w klasie kontrabasu u panów Możejewskiego i Frączka. W tym okresie wspólnie z Jackiem Kobylskim (obecnie właścicielem Nexus Guitars) graliśmy, projektowaliśmy i robiliśmy gitary. Założyliśmy zespół rockowy z Wojtkiem Wójcickim i tak ogarnął nas szał związany z muzyką, który trwa do dziś. Tak to się zaczęło…
Widzę, że w twojej pracowni powstaje dziwny model wiosła – co to jest?
Nie ukrywam, że jestem wielbicielem gitar typu vintage. Lubię „stare Gibasie” i mam szacunek do modeli Fendera. Jedną z gitar, którą w tej chwili składam, jest jazzowy model Stratocastera. Jest to gitara semi-acousic, z „efami”, komorą rezonansową i klonowym gryfem. Do jej budowy użyłem drewna z 1978 roku. Nie ukrywam, iż wzbudził zainteresowanie wielu gitarzystów. Wkrótce go ukończę i odpalę. Kolejnym modelem, nad którym pracuję, jest Les Paul z klonowym topem i mahoniowym body z jednego kawałka.
Planuję go zrobić w stylu vintage z rzeźbionym topem, coś na wzór BFG. Natomiast gitara, którą teraz kończę, to model rockandrollowego Strato, którego nazwałem Brown Stone. Resztę można zobaczyć na mojej stronie: www.artimus.za.pl – zapraszam!
Jak oceniasz polskie lutnictwo gitarowe? Czy masz swoich faworytów?
Wydaje mi się, że polskie lutnictwo nie ma zbyt wielkiej historii. Coraz częściej jednak ludzie przekonują się do decyzji o własnym, indywidualnym instrumencie.
Dziś Gibsona, Fendera, Ibaneza czy Gretscha może mieć każdy. Trzeba zaznaczyć, że te gitary też nie są już takie jak dawniej, więc pojawia się potrzeba zaznaczenia swojej indywidualności, posiadania czegoś, czym można się wyróżnić. Zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie zbudować równie dobrą gitarę, jak te, o których wspomniałem, ale wiąże się to z kosztami. A jak wiemy, Gibsona można dziś kupić już za dwa tysiące złotych. Gitara zamówiona w pracowni lutniczej kosztuje trochę więcej. Wracając do pytania, powiem szczerze, że nie śledzę zbytnio tego, co dzieje się na rynku. Jak mówiłem, nie traktuje mojej pracy jak rywalizacji. Po prostu robię swoje. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie pracownia i gitary pana Jakubiszyna, kiedy bywałem tam jako młody chłopak. Pamiętam również początki firmy Mayones. Znam dobrze Jacka Kobylskiego, Nexusa, jego pierwsze gitary, wiem, jak zaczynał i konsekwentnie dążył do celu. Cenię go za to, że doszedł do tego swoją ciężką pracą i jest na rynku do dziś.
Pytanie na koniec – jakie są twoje plany na przyszłość?
Nie jestem zwolennikiem planowania. Staram się w życiu robić to, co przynosi dany czas. Kiedyś przez dwadzieścia lat bawiłem się w muzykę, grając i mieszkając w różnych miastach Polski, nawet w Anglii w latach 1995–1997, teraz znów powracam do muzyki. Niedawno uzyskałem tytuł magistra pedagogiki, być może z tym związana będzie moja przyszłość? Trudno stwierdzić, co przyniesie jutro. Jeśli przetrwam jako lutnik, z przyjemnością będę tworzył kolejne instrumenty. Jeśli nie, wezmę gitarę pod pachę i wyruszę w świat, szukając nowych wyzwań!
Dzięki za rozmowę!