Mówisz o tych artystach, którzy eksperymentowali z używkami i substancjami psychoaktywnymi, żeby stworzyć nowy rodzaj sztuki. Po nich pojawiła się jeszcze inna grupa takich artystów, którzy w gruncie rzeczy działali podobnie i działo się to na polu muzyki rockowej – cała psychodeliczna scena rockowa z lat 60-tych i 70-tych, hipisi, zespoły w stylu choćby Grateful Dead.
Uwielbiam Grateful Dead! I ci muzycy, o których mówisz, cały ten ruch, też mieli na mnie bardzo duży wpływ. Wczesne Pink Floyd, Beach Boys – to wszystko jest bardzo psychodeliczna muzyka. Ale te zespoły także dokumentowały swoje czasy. Było w tym mnóstwo koloru. Być może było w tym dużo wpływu substancji psychoaktywnych, ale pośród tych ludzi było mnóstwo wspaniałych instrumentalistów. Weź choćby wspomnianych Grateful Dead – spora część ich muzyki to po prostu jammowanie, bez tekstu. Kiedy słuchasz ich koncertowych nagrań, płyt „Dick’s Picks”, a sam słucham ich często, bo jestem wielkim fanem Grateful Dead, zobaczysz, że Jerry Garcia brzmi momentami jak John Coltrane i potrafi tak grać po dwadzieścia minut! To miało na mnie bardzo duży wpływ i było bardzo mocne. No i znów – malowało obraz San Francisco z 1968 roku. Ja chcę zrobić dokładnie to samo, tylko dla południa Francji, które nie jest tak bardzo glamour jak Kalifornia.
Przenieśmy się do trochę innego momentu w przeszłości – w 1995 ukazała się twoja pierwsza solowa płyta „First Touch”. 14 lat później mamy „Absinthe”. Jak zmieniła się twoja muzyka przez te lata? Jak nowa płyta różni się od pierwszej?
Z jednej strony moja obecna muzyka nie różni się od tej sprzed 14 lat, a z drugiej – jest kompletnie inna. Różnicą jest to, że jestem starszy. Płyta „First Touch” była moim pierwszym albumem, więc w pewien sposób oddawała całe moje życie od narodzin do 35 roku życia, bo tyle wtedy miałem. To album fotograficzny ze wszystkim, czego doświadczyłem do tamtego czasu. Przez to ciężko z tą płytą konkurować. Oczywiście ja się zmieniłem. Inaczej piszę i inaczej aranżuję, bo jestem starszy. Nie myślę o „Absinthe” jako o płycie lepszej od „First Touch”, ale jest to na pewno album bardziej dojrzały. I to wszystko. Aranżacje pewnie oddają teraz bardziej mój wiek i doświadczenia, bo mam więcej lat. Nie mam teraz takiej samej muzycznej niewinności i ciekawości, jaką miałem wtedy, nie mam takiej naiwności. Czasami naiwność jest w muzyce pożądana, a teraz jestem mniej naiwny, bo mam więcej wiedzy, co niekoniecznie jest dobrą rzeczą. „Absinthe” jest więc trudniejszym albumem w odsłuchu niż „First Touch”. Może to czyni go lepszym? Ta złożoność? Z wiekiem odkryłem, że ta złożoność bardzo mnie interesuje. Pisanie prostej muzyki jest bardzo trudne. Nie potrafię tego teraz robić. I jest to wyzwanie, bo coraz trudniej to przychodzi.
Nie masz już dość pracy jako sideman?
Pracuję ze Stingiem od jakichś trzydziestu lat, a wcześniej przez pięć lat pracowałem jako sideman z innymi artystami. Jestem sidemanem przez większość mojej kariery. I to chyba definiuje to, kim jestem. Bycie sidemanem pozwoliło mi pracować solo. Nie byłbym w stanie robić jednego bez drugiego. Granie ze Stingiem nie miałoby sensu, gdybym robił tylko to. To byłoby jak granie w szachy ciągle z tym samym oponentem – w taki sposób byśmy się nie rozwijali. Teraz, za każdym razem kiedy siadamy ze Stingiem, mam coś nowego, nowy pomysł, pamiątkę, doświadczenie. Jestem wdzięczny za cały czas, kiedy pracuję z innymi ludźmi, bo wtedy uczę się jak grać, jak budować interakcję z muzykami. Jestem dumny z tego. Ludzie mnie pytają: „Nie masz dość bycia Millerem z zespołu Stinga?”. Odpowiadam, że absolutnie nie. Ale jeśli powiesz o mnie po prostu „Dominic Miller” bez wymieniania Stinga, też będę dumny. Praca z nim reprezentuje większość mojej kariery, dlaczego więc miałbym to ignorować?
Poza tym Sting też tworzy świetną muzykę, więc nie ma się czego wstydzić.
Jego muzyka jest ważną częścią mojego doświadczenia. Wszystkie te albumy, które z nim stworzyłem, są jak moje własne. Byłem w nie bardzo zaangażowany, byłem w centrum prac. Koniec końców nie liczy się jednak czyje nazwisko jest na okładce – chcę po prostu wykonywać dobrą robotę. Teraz nagrałem płytę pod własnym nazwiskiem, udzielam wywiadów i ludzie chcą ze mną rozmawiać, ale to nie jest w żaden sposób bardziej interesujące niż praca jako sideman. Kiedy jestem sidemanem jestem poddany głębokiej dyscyplinie i bardzo to lubię. Lubię pracować nad własnymi pomysłami, ale uwielbiam też pracować z ludźmi, którzy mają swoje dobre pomysły. I dzięki Bogu mogę to robić.
Granie ze Stingiem nie miałoby sensu, gdybym robił tylko to. To byłoby jak granie w szachy ciągle z tym samym oponentem – w taki sposób byśmy się nie rozwijali.
Jakiego sprzętu używasz obecnie? Na czym nagrywałeś „Absinthe”?
„Absinthe” został stworzony przy pomocy zaledwie dwóch gitar. Pierwszą był akustyczny Martin D-16. Niewielki korpus, stalowe struny, trochę charakteru lat 60-tych. Na tej gitarze powstała połowa albumu. Druga zaś powstała na mojej zaufanej gitarze marki Yairi, model Torres z klonowymi bokami i tyłem i nylonowymi strunami. Nagrywałem ją akustycznie, bez przystawek. To piękna gitara. Używam strun o bardzo wysokim naprężeniu, co jest bardzo ważne, jeśli chce się uzyskać świetnie brzmiące harmoniczne. To były moje narzędzia przy „Absinthe”. Kiedy jednak pracuję z gitarami elektrycznymi używam wzmacniaczy Mesa Boogie Lone Star, na których gram przez całą karierę. Jak możesz się domyślać, bardzo je lubię. Moją główną gitarą elektryczną jest Fender Stratocaster z 1961. Na podłodze mam trochę pedałów, ale w tym momencie muszę powiedzieć, że używam praktycznie wyłącznie tanich efektów, fabrycznej produkcji, dostępnych w każdym sklepie. Mam praktycznie wyłącznie pedały BOSS, wszystkie kosztują po mniej niż 100 dolarów. Są to ważne elementy sygnału dźwięku – pedał głośności, wah, chorus, delay, kompresor, tremolo. I tyle. Czasami jest też jakiś sztuczny distortion, jak Ibanez Tube Screamer albo jakiś Maxon. Lubię pobrudzić dźwięk jakimś syntetycznym pedałem albo przerzucić się na przesterowany kanał we wzmacniaczu. Jeśli chodzi o gitary to grywam też na Les Paul Custom 1972 i na kilku telecasterach Nash. Nie stać mnie na to, żeby wydawać 35 tysięcy dolarów na telecastera z 1958, zresztą uznałbym taki wydatek za nierozsądny. Ale firma Nash z Los Angeles robi wspaniałe telecastery z różnych zapasowych części.
Co teraz planujesz? Wiem, że ruszasz na solową trasę, a co potem?
Zgadza się, jadę w trasę z własnym materiałem, potem wezmę kilka tygodni wolnego, a w maju ruszę w kolejną trasę. Tym razem będę grał w Południowej Ameryce i znów w Europie. Potem, latem jedziemy w trasę ze Stingiem. Potem znów miesiąc wolnego i kolejne koncerty z solowym materiałem oraz ze Stingiem. Zapowiada się sporo koncertów w tym roku. Każdego roku jestem w trasie 8-10 miesięcy i tak od trzydziesty lat. Tak wygląda moje życie i nie szukam sposobu żeby to zmienić. Uwielbiam grać ze Stingiem, bo uwielbiam jego muzykę. A on wciąż lubi grać ze mną, więc wciąż to robimy. No i lubię grać z własnym zespołem. To dwie kompletnie różne sytuacje, ale obie są mi niezbędne. Lubię cisnąć się w małym vanie z moimi kolegami, wstawać o piątej rano, stać w kolejce na lotnisku z keyboardem, talerzami perkusyjnymi i gitarami. Naprawdę, lubię to. Kiedy jestem ze Stingiem wszystko wygląda inaczej – jest prywatny samolot, pięciogwiazdkowe hotele. Uwielbiam obie te rzeczywistości.
Lubię cisnąć się w małym vanie z moimi kolegami, wstawać o piątej rano, stać w kolejce na lotnisku z keyboardem, talerzami perkusyjnymi i gitarami. Naprawdę, lubię to. Kiedy jestem ze Stingiem wszystko wygląda inaczej – jest prywatny samolot, pięciogwiazdkowe hotele. Uwielbiam obie te rzeczywistości.
Autor: Jakub Milszewski
Zdjęcia: Gildas Bocle, Christoph Bombart / ECM Records