*
Richards: „Zagraliśmy w Warszawie. Synowie i córki komunistycznych dygnitarzy mają najlepsze miejsca na sali tuż przy scenie. Mniej więcej po trzech numerach mówię: „Przestań, kurwa, grać, Charlie. A wy wszyscy, kurwa, wypierdalać spod sceny! Cofnijcie się”. I jakieś cztery rzędy po prostu wyszły. Banda maminsynków.”
*
Richards: „Zajęło mi to kilka ładnych lat grania i obijania się po trasach, zanim zabrałem się za rozwijanie własnego stylu. Rzecz jasna, możesz ugrząźć w bagnie imitowania cudzych zagrywek z taką wprawą, że już nigdy nie odnajdziesz swoich. Odkąd nagle zostałem gwiazdą pop, pracowaliśmy przez trzy czy cztery lata i w tym czasie mieliśmy może jakieś dwa tygodnie wolnego. A kiedy zrobiliśmy sobie urlop, dotarło do mnie, że o ile opanowałem sztukę nagrywania i pisania piosenek, o tyle przez te lata, kiedy nie słyszałem siebie na scenie, zrobiłem niewielkie postępy jako gitarzysta. Otwarty strój to coś, co intrygowało mnie na długo, zanim sam zacząłem z niego korzystać, ale wcześniej nie miałem ani czasu, ani okazji, żeby się do tego zabrać, a wymaga to zwłaszcza czasu. Pociąga to za sobą konieczność nauczenia się wszystkiego od zera, opanowania gry na gitarze dosłownie od nowa. Musiałeś się do tego przyłożyć niemal tak intensywnie, jak wtedy, gdy zaczynałeś.

Bardzo mi się to podobało. Pomyślałem, że nie zajadę już dalej na standardowym stroju, więc przysiadłem nad otwartym i zacząłem rozwijać się w tym kierunku. Gitara to zabawna rzecz – niby to tylko kawałek drewna z sześcioma strunami (…), ale nie przestaje mnie codziennie zaskakiwać. Mój ulubiony tekst związany z tym stylem gry mówi, że potrzebujesz do niego tylko pięciu strun, trzech dźwięków, dwóch palców i jednego dupka.”
*
Richards: „Trasa z 1969 była dla nas jak powrót do szkoły. Od trzech lat nie koncertowaliśmy, a tu nagle musimy sobie radzić z nagłośnieniem, no i na miejscu wrzeszczących panienek jest teraz publika, która cię słucha. Więc ni stąd, ni zowąd musieliśmy się na nowo nauczyć, jak grać na scenie. Do najwspanialszych momentów w moim życiu należą te koncerty, których nikt nie jest nawet w stanie umiejscowić w pamięci, ale kiedy schodzimy po nich ze sceny, spoglądamy po sobie i przyznajemy, że może tego wieczora faktycznie byliśmy najlepszym rockandrollowym zespołem świata. To cudowne uczucie, kiedy rzeczywistość przerasta twoją własną wizję idealnego występu. Ale żeby nazywać nas „Największym Rockandrollowym Zespołem Świata”… Mój Boże, to chyba żart. Może jeden czy dwa koncerty dałoby się opatrzyć taką etykietką, lecz moim zdaniem co wieczór największym zespołem rock and rolla jest ktoś inny. Muszą być wzloty i upadki, bo w przeciwnym razie nie miałbyś punktu odniesienia. Byłaby to po prostu monotonna linia prosta, jakbyś gapił się w monitor EKG. A kiedy pojawia się ta prosta, oznacza to, stary, że nie żyjesz.
*
To czterotygodniowe tournée zbliżyło się do ideału rockandrollowej trasy, a zarejestrowany w Nowym Jorku koncertowy album „Get Yer Ya -Ya’s Out!” ustanowił nowy standard gatunku.
Richards: „To te przez okresy, kiedy nie miałem zupełnie nic do roboty, wszedłem na dobre w heroinę. Chodziło przede wszystkim o niedobór adrenaliny. Podczas trasy musisz być prawdziwym atletą, ale kiedy dobiega ona końca, twoje ciało nie rozumie, że jutrzejszej nocy nie będzie koncertu. Ciało pyta więc: „Gdzie ta adrenalina? Co mam począć? Wyskoczyć przez okno?”. Bardzo ciężko było się przestawić. Cieszyłem się z powrotu do domu, ale wciąż chodziłem nakręcony. A przekonałem się, że dzięki herze łatwiej przychodziło mi zwolnić tempo łagodnie i stopniowo.”
*
Keith, którego tak niegdyś złościło u Briana notoryczne przegapianie sesji albo stawianie się na nie w stanie zbyt silnego odurzenia, by mógł grać, sam zaczął teraz robić to samo. Kiedy Stonesi mieli nagrywać „Moonlight Mile” (skomponowany przez Jaggera i Taylora), Keith tak dalece stracił kontakt z rzeczywistością, że w ogóle nie pojawił się w tym utworze. Zaczął też sprowadzać do studia muzyków sesyjnych, którzy coraz silniej zabarwiali brzmienie grupy. Z początku pozycja Keitha w Stonesach rosła dzięki wpływowi i grze zapraszanych przez niego wykonawców o zbliżonych upodobaniach artystycznych. Gram Parsons wiele wniósł do „Wild Horses”, „Country Honk”, „Dead Flowers”, „Far Away Eyes” i „Sweet Virginia”. Ale – podobnie jak wielu innych, którzy podążali szlakiem Keitha przez dwie następne dekady – stawał się on niemalże kopią Jonesa.
Drugą istotną postacią tych sesji był 27-letni teksaski saksofonista Bobby Keys, który urodził się tego samego dnia i roku co Keith i który grał wcześniej z Buddym Hollym. Wielu przeoczyło fakt, że na zmianę naszego brzmienia w 1969 nie wpłynęło wyłącznie dołączenie Micka Taylora. W tym okresie na długo zagościły też u nas dęciaki – zauważył Richards. – Zarówno one, jak i Mick Taylor zadebiutowali w „Live With Me” z „Let It Bleed”.
*
Keith nie podróżował wówczas z zespołem, ale z własną „ćpuńską” świtą złożoną z Anity, Marlona, niańki oraz Bobby’ego Keysa. Na każdym przejściu granicznym czekało ich przeszukanie. Biorąc pod uwagę ich krzykliwą aparycję i międzynarodową sławę, zorganizowanie heroiny podczas tych krótkich, wypełnionych do granic możliwości godzin, jakie spędzali w każdym mieście, zakrawało na niemożliwość. Ponieważ ćpanie to nie tylko styl życia, ale i praca, Richards, uważając, że zawodowiec powinien umieć uciekać się do nowatorskich rozwiązań, podszedł do problemu w sposób praktyczny. Na początek załatwił sobie kilka gadżetów w stylu Bonda do przechowywania towaru. Były wśród nich pojemnik na piankę do golenia oraz wieczne pióro, które mogło pomieścić dwa gramy białego proszku. Ponieważ działało normalnie, nie wzbudziłoby niczyich podejrzeń, póki by go nie rozebrano na części. Keith bardzo się chełpił faktem, że udaje mu się przechytrzyć celników, bo dowodziło to, jak kiepsko wywiązywali się ze swojej pracy i jak dobrze on wykonywał swoją. A jeśli już odkryto jakieś narkotyki – co miało czasem miejsce – coraz gęstsza siatka asekuracyjna, która chroniła Stonesów, ratowała ich z opresji. W grę wchodziły bowiem tak wysokie stawki, że Keith mógł wymagać i otrzymywać to, czego potrzebował, by występować.
Przyjmowano już teraz za pewnik, że bez niego nie było widowiska. W paru miastach obarczono promotorów imprez ryzykownym zadaniem zorganizowania w ostatniej chwili niezbędnych narkotyków, a publiczność czekała przez godzinę czy dwie, podczas gdy oni uwijali się w poszukiwaniu wystarczającej ilości heroiny bądź kokainy na występ tego wieczora.
*
Gdyby pokusić się o sprecyzowanie momentu, kiedy kometa, która wystrzeliła w górę za sprawą „Jumpin’ Jack Flash” w maju 1968 roku i osiągnęła zenit w Madison Square Garden 26 lipca 1972 roku, zaczęła opadać ku horyzontowi, należałoby wskazać na okres, kiedy Richards i Jagger przestali mieszkać w tym samym kraju. Ostatecznie doszło bowiem do tego, że większość pracy odbębniali przez telefon, a Keith narzekał, że nie był to najlepszy sposób na pisanie piosenek.
Richards: „Aż do tamtej chwili Mick i ja byliśmy nierozłączni. Wspólnie podejmowaliśmy wszystkie decyzję dotyczące zespołu. Uwielbialiśmy się spotykać, wymieniać pomysłami i pisać te wszystkie kawałki. Ale kiedy się rozdzieliliśmy, ja zacząłem zmierzać we własnym kierunku – czyli w dół, w objęcia hery – a Mick wspinał się na wyżyny salonów.”
*
Współpraca Richardsa i Jaggera to najdłuższa bliska relacja w życiu Keitha, która była i jest jego jedyną intymną znajomością praktycznie wolną od typowego wzorca nałogowca, by wykorzystywać innych, dopóki się nie zużyją – tak jak potraktował niegdyś Briana. Richards twierdzi, że zawsze kłócił się z Mickiem. Nawet jeśli to prawda, musiały to być subtelnie powadzone sprzeczki, gdyż naoczni świadkowie – od Lindy Keith po Stanleya Bootha – przede wszystkim dostrzegali między nimi niepowtarzalną harmonię, a nie spięcia. Ale kiedy Jagger przyjechał do Montreux, żeby pracować z Keithem nad piosenkami na sesję do albumu „Goats Head Soup”, zdawali się czerpać twórczą inspirację jedynie z konfliktu. Zasadniczy problem z nowym albumem Stonesów, „Goats Head Soup”, tkwił właśnie w tym konflikcie między Richardsem i Jaggerem. O ile Keith, Mick, Anita i Marianne spędzali dawniej wspólnie wiele dni, teraz – gdy Mick był z Bianką – Keith prawie go nie widywał. Według Jaggera zamiast siedzieć we dwójkę i brzdąkać, póki nie natrafią na coś frapującego, Keith prezentował mu teraz ni stąd, ni zowąd piosenkę i oznajmiał na przykład: „To leci: »Angieeee!«”. A ja na to: „I to wszystko?”. A Keith: „Taa”, więc mówię: „Okej”
*
Kiedy Keith włóczył się po Europie, Anita wprowadziła się z malutkim Tarą do ich domu w Genewie. Rankiem 6 czerwca, gdy dziecko miało zaledwie 10 tygodni, Anita odkryła, że udusiło się w kołysce. Tara nie pozostał jedyną ofiarą trybu życia Anity i Keitha – Marlon też nie był w najlepszym stanie. Nie posłano go jeszcze do szkoły, a do tego przejawiał autentyczną skłonność do przemocy. Marlon był małym sadystą – wspominał Nick Kent. – To znaczy, stał się takim małym psychopatą. Wszystkim się zdawało, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Ale Keith miał inne wyobrażenie o swoim synu, który stał się dlań niemalże jedyną emocjonalną podporą.
Richards: „Zajmował się mną, kiedy brałem heroinę w trasie. Był moim technicznym, kiedy miał pięć, sześć i siedem lat. Widział wszystko. Nie przejmuje się tym jednak zbytnio. To po prostu coś, co robił jego tato. Ale trzymamy się razem i kochamy.”
Kiedy Marlon nie opiekował się Keithem, ojciec trzymał go na dystans za pomocą plików banknotów, które zdały się głównie na tyle, że chłopca otaczała cała góra bezdusznych zabawek. Ale nawet jeśli przyjąć, że Marlon w taki czy inny sposób korzystał na tej ekscytującej wędrownej egzystencji, inaczej było z Dandelion.
Anita opowiadała, jak bardzo cierpiała dziewczynka: „Podczas trasy często wychodziła sama, zaczepiała facetów i przyprowadzała ich, mówiąc: Popatrz, mamo! Dorosłych facetów. Naprawdę się bałam. Wychodziła sobie z hotelowego pokoju i znajdowałam ją na czyichś kolanach. Wtedy postanowiłam, że nie będę jej już zabierać w trasy. Po powrocie do Londynu tak Keith, jak i Anita sięgnęli absolutnego dna. Keith całymi godzinami przesiadywał samotnie w łazience, biorąc heroinę i brzdąkając na gitarze…
