Piąty krążek post-rockowego Tides From Nebula przynosi zmiany. Ale który z poprzednich czterech nie przynosił? Gitarzysta (oraz, jak się okazuje, klawiszowiec) Maciej Karbowski odsłania rąbka tajemnicy kryjącej się za tytułem „From Voodoo To Zen” i za zawartą na albumie muzyką.
O co chodzi w tytule waszej nowej płyty „From Voodoo To Zen”? Voodoo jest dość daleko od zen.
Powiem ci najpierw, skąd się ten zwrot wziął. Kojarzysz St. Vincent? Dziewczyna robi ciekawe rzeczy, nawet jako pierwsza kobieta ma swój model Music Mana. Ma też taki numer „Pills, pills, pills”, który odnosi się do uniwersalnego zjawiska, że żyjemy w czasach, w których wszystko, nawet nasze nastroje, jest dostępne „tu i teraz”. Jeżeli masz ochotę być pobudzonym, bierzesz tabletkę na pobudzenie. Jeżeli masz ochotę się uspokoić i pójść spać, bierzesz tabletkę na sen. W tej piosence był wers „From zen to voodoo, from voodoo to zen”. Podkradłem to. Wyrwane z kontekstu tej piosenki, w której odnosi się do pewnego rodzaju lekomanii całego społeczeństwa, ma znacznie szersze znaczenie. Można przez to hasło spojrzeć na przykład na problem, który w dzisiejszej sztuce jest omawiany na milion sposobów, czyli uzależnienie od social mediów i generalnie od technologii. Kiedy przeglądasz Instagram, dostajesz mikro strzały dopaminowe, które uzależniają. Dlatego ludzie potem jako pierwszą rzecz po przebudzeniu i ostatnią przed snem łapią za telefon i bez sensu przeglądają. Ale oprócz tego kierujemy się zawsze tym, żeby tytuł dobrze wyglądał, brzmiał i był „duży”. A ten wydaje mi się największy z naszych dotychczasowych i najbardziej klasycznie brzmiący. Można w nim znaleźć wiele znaczeń. Voodoo i zen to dwie skrajności. Dla naszego bębniarza Tomka ten tytuł pokazuje na przykład drogę, jaką przeszedł ten zespół przez ponad 10 lat istnienia, choćby w kontekście tras koncertowych. Pierwsze były bardzo chaotyczne i mało uporządkowane ze względu na brak doświadczenia, teraz są już spokojniejsze, bo jesteśmy starsi.

Fot. Bartek Kuzia
Próbowałem wcześniej przewidzieć odpowiedź, jaką mogę od ciebie otrzymać. Spodziewałem się opowieści o drodze, w jaką ta płyta ma słuchacza zabrać. Jeśli tak na to spojrzeć, to który fragment na płycie będzie voodoo, a który zen?
A wiesz, że dopiero kiedy ułożyliśmy tracklistę płyty, to okazało się, że pod względem dynamiki zaczyna się mocno i mniej więcej do połowy jest uptempo, a potem zaczyna się wyciszać i idzie w mroczniejszą, głębszą stronę? Jeśli spojrzeć na to na całość, to jest to takie właśnie od voodoo do zen. Ale wyszło to nieintencjonalnie.
Stawiałem, że to świadomy zabieg.
No to może nikomu nie mów, że tak wyszło (śmiech). Na pewno nie pisaliśmy pod tym względem materiału, ale czasami pewne rzeczy dzieją się podświadomie. To tak, jak z przerzucaniem swoich emocji na muzykę, które zawsze jest procesem podświadomym. Nikt raczej nie rozumuje tak, że skoro ma zły dzień i pokłócił się z dziewczyną, to napisze o tym taki, a nie inny riff. To po prostu wychodzi naturalnie, tak, jak u nas. Ale cieszę się, że tak wyszło, bo nadało to sens całości.
W którym momencie powstawania płyty pojawił się tytuł?
Był poważnie brany pod uwagę mniej więcej wtedy, gdy przekroczyliśmy połowę pisania. Z nami jest tak, że kiedy mamy już prawie zamknięty numer i pojawia się do niego tytuł, to zmienia nasz sposób patrzenia na utwór. To fajny moment. Pamiętam, że jesienią zeszłego roku mieliśmy gotowych cztery i pół utworu. Wtedy pojawiło się „From Voodoo To Zen” i wszystko zaczęło się spinać w całość.
Mówisz, że pewne rzeczy dzieją się podświadomie i tytuł zmienia spojrzenie.
Tak, ale nie przeceniałbym jego wpływu na płytę. To raczej wewnętrzna zmiana. Pisanie muzyki to fajna sprawa, ale momentami także droga przez mękę. Myśmy się personalnie dobrali tak, że jesteśmy wobec siebie bardzo wymagający. Chcemy pchać te nasze kolejne albumy w nowe rejony, żeby mieć z tego frajdę i poczucie, że zrobiliśmy coś lepiej niż ostatnio. Dlatego robienie tych płyt to wrzód na dupie i ciężka praca. Moglibyśmy odpuścić wiele rzeczy, ale nigdy sobie nie pozwalamy. Dlatego jest to krew, pot i łzy. Ale kiedy już się to zakończy, mamy kolejne utwory, które dostają tytuły. To są to dla nas takie małe nagrody, rozdawane po drodze.
Mówisz, że za każdym razem chcecie iść w innym kierunku. Czy na początku pracy nad „From Voodoo To Zen” mieliście wyznaczone konkretne cele?
Nie robimy jako takich założeń, że zrobimy na przykład bardziej elektroniczną płytę, czy że zarzucimy gitary. Ale sposób pracy wymusza pewne rozwiązania. Myślę, że tak było w przypadku tej płyty. Były tygodnie, w trakcie których nie tykaliśmy gitar, skupialiśmy się na perkusji, klawiszach. Na albumie jest też bardzo dużo przeszkadzajek.
Z czego wynikało, że gitary poszły w kąt? To, że jesteście teraz trio, miało na to wpływ?
To akurat absolutnie nie miało wpływu. Czasami jako muzyk siadasz z instrumentem i cieszysz się, że jesteś gitarzystą lub basistą. A czasami jest tak, że coś nie gra. Szukasz wtedy innych dróg. Kupujesz nowy klawisz i okazuje się, że wow. My w Tides From Nebula robimy z tym pewnie jakieś śmieszne rzeczy, bo nikt z nas nie jest klawiszowcem ani pianistą, natomiast ważne dla nas są rezultaty, dźwięki, które z tego wychodzą. Może też dzięki temu, że nie mamy przetrawionego świata algorytmów w klawiszach i poruszamy się w tym jak dzieci we mgle, to nas to wciąż ekscytuje i pojawiają się jakieś nowe brzmienia, które nas jarają. Dodajemy jakiś bit, jakiś shaker, a dopiero na końcu jakąś melodię na gitarze i okazuje się, że w rezultacie dostajemy ciężki motyw, który wyszedł od delikatnego motywu na klawiszu. W tym wszystkim chodzi o nieustanne utrzymywanie ekscytacji. Ja uwielbiam moją gitarę, ale poszliśmy z naszą muzyką w stronę, która nie jest riffowa. Gitara często jest tam uzupełnieniem, fakturą, ale nie jest instrumentem, na którym robimy muzykę. Dlatego ciężko byłoby nam zacząć proces komponowania od gitary. Największą zajawkę w przypadku tego albumu mieliśmy na klawiszach.
Najważniejszym aspektem dla mnie zawsze jest ilość ludzi na koncertach. To jest najważniejsze, bo chodzi o zabawę – to jest ten sok, który się spija, to jest fun, po to się gra.
A czy można powiedzieć, że te poszukiwania w elektronice i innym instrumentarium, niż klasyczno rockowe, jest efektem twojego zaangażowania w kwestie producenckie?
Nie powiedziałbym. Największą rolę w kwestii klawiszy odegrał Przemek, nasz basista, który przyniósł bardzo dużo pomysłów. Natomiast to, że ja i Tomek, nasz perkusista, posiadamy studio nagraniowe i wiedzę, jak to ugryźć od drugiej strony, daje nam możliwość podejmowania lepszych decyzji w kwestii aranży i tego, co wywalić, bo w dużej mierze na tym to polega. Łatwo zapchać miks i aranż niepotrzebnymi pierdołami, których nikt i tak potem nie usłyszy. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że pod względem producenckim udało nam się zrobić płytę, która brzmi w czytelny sposób. Jest bogata jeśli chodzi o brzmienia, ale udało nam się to poskładać w tak sprytny sposób, że słuchając nawet na głupim telefonie słuchacz wie, czego słucha, co go prowadzi za rękę przez utwór. Nie ma prostej ściany dźwięku.
Ten motyw prowadzący za rękę jest chyba szczególnie ważny przy muzyce instrumentalnej, bo zazwyczaj słuchacza przyciąga wokal.
Jeżeli włączysz naszą pierwszą płytę gdzieś w środku, w przypadkowym miejscu, musisz posłuchać przynajmniej z trzydzieści sekund, żeby się zorientować co to za utwór i w jakim miejscu jesteś. Wszędzie było tam crescendo, ściana dźwięku, nabudowanie. Na dodatek często wszystko było nagrywane tym samym brzmieniem. Nie mówię, że to zła droga, ale my od tego odeszliśmy. Gdy włączysz utwór z najnowszej płyty, to zobaczysz, że każdy z nich ma swoją barwę, jest inaczej zaangażowany, ma swoją charakterystyczną rzecz, która trzyma cię za ryj. Nie pomylisz dwóch kawałków.
Zaskoczyć mogą motywy elektroniczne, ale nasi słuchacze pewnie też na to są przygotowani. Robiliśmy różne rzeczy, więc przyzwyczailiśmy ich do nie przyzwyczajania się.
Czy w takim razie wasze starsze utwory da się przełożyć na współczesny koncertowy język Tides From Nebula?
Naturalnie, one się w dalszym ciągu świetnie bronią. My cały czas jesteśmy gitarowym zespołem. Kwestia jest w drugą stronę – jak przełożyć te nowe utwory na live? Jest nas trzech, będziemy się dosłownie dwoić i troić. Zainwestowaliśmy w nowe klawisze. Ja i Przemek będziemy obsługiwać i gitary, i po dwie pary klawiszy. Będziemy dużo skakać z miejsca na miejsce. Mamy już ogarnięte trzy utwory, więc wiemy, że to się da zrobić. I szczerze mówiąc bardzo dobrze te nowe utwory brzmią. Stare natomiast jak najbardziej cały czas się bronią. Zresztą ludzie bardzo je lubią. Staramy się nie wywalać z setlisty tych starszych rzeczy, aczkolwiek oczywiście trzeba zrobić też miejsce na nowe, a to już piąta płyta.
Trochę was chyba jeszcze czeka prób do jesiennej trasy.
Tak. Kiedy wcześniej dzwoniłeś byłem w trakcie programowania sterownika do efektów. Musiałem się na to zdecydować po latach stepowania po efektach. Przez ponad dekadę miałem w pełni analogowy pedalboard, w którym nogą przełączałem wszystkie kostki po kolei. W tym roku przerzuciłem się na sterownik MIDI. Teraz zanim jestem w stanie zagrać nowy utwór, muszę spędzić kilka godzin przy tym urządzeniu, żeby wszystko zaprogramować. Coś za coś – jest to upierdliwe, ale potem na scenie klikam jeden guzik i mam wszystko, co powienienem. Sterownik został wymuszony tą sytuacją, że muszę się teraz skupić na graniu i na klawiszach, więc pewnych rzeczy bym po prostu nie zdążył zrobić.

Fot. Bartek Kuzia
Da się w Polsce przebić szerzej z muzyką instrumentalną, pozbawioną wokalu, czyli podstawowego czynnika, który ludzi wciąga przy pobieżnym słuchaniu?
Uważam, że w naszym przypadku ten brak wokalu to błogosławieństwo. Muzyka instrumentalna w rockowym wydaniu ma swoich odbiorców. To nisza, ale całkiem duża. Jest kilkanaście zespołów, które regularnie koncertują po całym świecie i mają frekwencję 500, 600 czy 1000 osób. Są to zespoły, których pewnie przeciętna osoba słuchająca muzyki rockowej nie zna. Jeżeli bylibyśmy kolejnym zespołem grającym rocka z wokalem, prawdopodobnie nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Posługujemy się językiem uniwersalnym. Nie mamy wokalisty śpiewającego daną barwą, nie mamy wokalisty śpiewającego z danym akcentem, nie mamy tekstów o czymś. To sprawia, że nasza muzyka jest bardziej otwarta na interpretację dla słuchaczy. Myślę, że gdyby nie brak wokalu, to byśmy nie istnieli. A na pewno nie wydalibyśmy tylu płyt. Nie postrzegałbym tego zatem jako utrudnienia. Jedynym rockowym, nie metalowym zespołem, który święci sukcesy za granica, jest Riverside. Nie ma nikogo więcej. To tylko pokazuje, jak bardzo trudno się przebić zespołom z naszego bloku. Jest kilka kapel ze ściany wschodniej, które gdzieś jeżdżą. W 80% są to kapele metalowe, jest kilka lżejszych rzeczy. My jeździmy od 10 lat. Nie są to spektakularne trasy, ale frekwencje powoli rosną. Staramy się robić swoje i mam nadzieję, że wejdziemy wreszcie do pierwszej ligi, bo jesteśmy chyba w pół stopnia na tej drabince post-rockowej. Trzeba tylko przebić ten szklany sufit. Łatka „zespołu z Polski” nam nie pomaga, bo sprawdzone zespoły są z Wysp, Stanów i Islandii. Jak jesteś stamtąd, to zagwarantowaną masz połowę sukcesu.
Uważam, że w naszym przypadku ten brak wokalu to błogosławieństwo. Muzyka instrumentalna w rockowym wydaniu ma swoich odbiorców. To nisza, ale całkiem duża. Jest kilkanaście zespołów, które regularnie koncertują po całym świecie i mają frekwencję 500, 600 czy 1000 osób
„From Voodoo To Zen” pozwoli wam wygrać baraże i przejść do ekstraklasy?
Mam nadzieję, że przynajmniej ulokujemy się wyżej w tabeli. Za długo już gramy, żeby liczyć na cud w postaci wywindowania nas nagle na mistrza Europy. Ale widzę, że po każdej płycie jest progres zarówno w Polsce, jak i za granicą. Nie mamy nic przeciwko powolnemu wypracowaniu sobie pozycji. Nie spieszy nam się. Robimy swoje, jesteśmy w fajnym miejscu. Mam nadzieję, że ta płyta dotrze do nowych, fajnych słuchaczy i dzięki niej zaistniejemy w umysłach kolejnych ludzi, którzy nie mieli o nas pojęcia wcześniej.
A jak tę pozycję się określa? Frekwencją na koncertach, liczbą sprzedanych albumów, lajków na fejsie, streamów w iTunes?
Myślę, że najbardziej miarodajnym znacznikiem pozycji zespołu jest ilość ludzi na koncertach. Facebook, Instagram, social media – to wszystko jest złudne. My kierujemy się zasadą, że chcemy mieć tylko prawdziwy, organiczny fanbase, bo jakieś kupowanie zasięgów to nonsens.
Ale już serwisy streamingowe, jak Spotify, iTunes czy nawet Youtube już niekoniecznie muszą być złudne, bo tam liczby świadczą o waszych możliwościach.
Oczywiście, kiedy wrzucamy singiel i po miesiącu mielibyśmy 200 odsłuchań, to bym się zmartwił. Ale jak przez dwa tygodnie na Youtube jest 10 tysięcy, a na Spotify kolejne 20 tysięcy, to chyba jest jakieś zainteresowanie. Jesteśmy zespołem DIY. Ja zajmuję się też managementem, więc mam cały ogląd sytuacji w kwestii pozycjonowania Tides From Nebula na rynku. Najważniejszym aspektem dla mnie zawsze jest ilość ludzi na koncertach. To jest najważniejsze, bo chodzi o zabawę – to jest ten sok, który się spija, to jest fun, po to się gra. No i oczywiście jest to główne źródło przychodu, bo z płyt się nie żyje. Ale to przede wszystkim pokazuje, że chyba płyta się spodobała, bo jest więcej ludzi niż ostatnio. Póki co od lat co płytę mamy lepsze frekwencje, więc chyba idzie w dobrą stronę.
Jakiego sprzętu używasz najchętniej?
W studio było tego sporo. Ostatnio poszalałem i kupiłem w tym roku dwie kolejne gitary. Moją pierwszą gitarą był w ogóle Gibson SG, niezbyt drogi model Special z 2004 roku. To był nowy instrument, bardzo mi się podobał. Zresztą brzmi świetnie i w dalszym ciągu go używam. Ta gitara ma u mnie dożywocie, bo to pierwszy porządny instrument, jaki miałem. Teraz dokupiłem nowy SG ’61, taki z węższym gryfem, małą maskownicą. Generalnie te SG bardzo mi siedzą, ale w ogóle jestem Fenderowcem. Gram na nich jakieś 80-90% seta. Przez wiele lat grałem na telecasterze, ale ostatnio coraz bardziej przekonuję się do jazzmastera, którego mam od pięciu lat. Myślę, że podczas jesiennej trasy to będzie gitara, która będzie najwięcej grana. Dokupiłem też japońskiego strata, jestem w słusznym wieku, więc mogę go mieć. Trafił się dosyć ciemny egzemplarz. Straty potrafią być jazgotliwe, a ten jest tłusty. Ma fajny lakier nitro, więc się fajnie zestarzeje. Jeśli chodzi o wzmacniacze, to przez wiele lat grałem na fenderowskim Twinie, ale w zeszłym roku przerzuciłem się na VOX. Bardziej mi siedziała ta brytyjska strona brzmienia. Wraz z kostkami udało mi się go jakoś tak ukręcić, że nie jest aż tak słuchawkowy.
VOX-y potrafią być bardzo tweedowe.
Tak, ale ja go kręcę w zupełnie inną stronę. Brzmi jak mocno rozkręcony Marshall, ale jest ciemniejszy. To kombo AC30, białe. Fajny piec. Mamy też drugi, żeby loopować pewne rzeczy i to jest cały czas Twin. W przyszłym roku wymienimy na coś brytyjskiego, może na Marshalla, żeby brzmienia się bardziej kleiły. To prosty setup, nie używam żadnych symulacji. Jestem w starej szkole. Wrzuciłem tylko do pedalboardu ten sterownik BOSS. Mega ułatwiło mi to życie, bo wszystko jest płynne. Na scenie mam też delaye i reverby Strymon, whammy i parę przesterów. Nic skomplikowanego. Kupiłem Strymona Mobiusa, żeby wszystkie modulacje wrzucić w jedną kostkę. Kilka przesterów daje mi kilka poziomów gainu. Od jakichś piętnastu lat mam Fulltone Fulldrive 2, nie rozstaję się z nią. Mam też OCD – znów klasyk. Kupiłem też małą kostkę Archer, która jest włączona non-stop, żeby podręcić clean. Do tego pedał głośności i tyle. W studio natomiast była zupełnie inna sytuacja – pięć pudeł różnych kostek i szukanie. Staram się nie sprzedawać efektów, bo co mi to da, że coś sprzedam za 300 zł? Nie będę miał kostki, a 300 zł się rozejdzie w dwa tygodnie. W studio się przydają. Dają możliwość znalezienia innej barwy. Live biorę absolutne minimum, dzięki któremu mogę zrobić w zasadzie prawie wszystko, co na płycie.
Tides From Nebula ma grupę oddanych fanów, którzy śledzą poczynania zespołu od początku albo załapali się po drodze, ale przerobili całą dyskografię. Jakbyś im opowiedział o nowym obliczu zespołu z „From Voodoo To Zen”? Czym zaskoczycie diehardów?
Ta płyta brzmi zupełnie inaczej. Na tyle, że nie trzeba być bardzo zaawansowanym słuchaczem, żeby to wychwycić. Jest bardzo zróżnicowana. Zaskoczyć mogą motywy elektroniczne, ale nasi słuchacze pewnie też na to są przygotowani. Robiliśmy różne rzeczy, więc przyzwyczailiśmy ich do nie przyzwyczajania się. Ale ta ilość elektroniki to chyba do tej pory największa wolta odnośnie stylistyki i kierunku zespołu. My jednak personalnie jesteśmy najbardziej zadowoleni z tej płyty. Nic nas na niej nie denerwuje, a na poprzednich zawsze mieliśmy tak, że coś mogliśmy zrobić lepiej, inaczej, coś nie pasowało w miksie. Tym razem dopilnowaliśmy wszystkiego.