Zespół CETI to czysta polska emanacja NWOBHM (New Wave Of British Heavy Metal) przyprawiona amerykańską tradycją spod znaku Motley Crue i Guns N’ Roses. Ten styl i gatunek trzeba lubić, a najlepiej kochać, by w pełni docenić rolę jaką pełni Grzegorz Kupczyk z kolegami. A jednym z tych kolegów jest basista Tomasz Targosz, który w zespole jest już od wielu lat, i który od razu odcisnął na nim swoje piętno stając się kompozytorem większej części muzyki. Urodzony showman, basista – lider, prawdziwa rokendrollowa dusza poparta muzycznymi talentami. Wejdźmy w jego świat i sprawdźmy co tak naprawdę mu z duszy gra!
Sorry, ale nie mogę się oprzeć porównaniu cię z Duffem McKaganem. Podobna sylwetka, podobny uśmiech, podobne muzyczne klimaty… Opowiedz o swoich inspiracjach, niekoniecznie tylko tych muzycznych.
Maciej, strzeliłeś w sam środek! Duff to jeden z moich największych basowych herosów, zaraz obok Johna z The Who i Lemmiego! Pomijając już jego grę, która jest wprost fantastyczna i moim skromnym zdaniem plasuje go spokojnie w pierwszej piątce najlepszych basistów rockowych ever, jest też świetnym gościem. Bije od niego niesamowita energia, ma ten amerykański luz, jest autentyczny, no i ten jego zadziorny uśmiech. Zwracam uwagę nie tylko na basistów – bardzo często koncentruję się na liderach, którzy swoją charyzmą przyciągają mnie niczym magnes, np.; Mick Jagger, Angus Young, Dave Grohl, Warren Hayens, Paul Rodgers, czy też Jimi Hendrix. Poza muzyką, która wypełnia prawie całe moje życie, dosyć często zasiadam z książką w łapach. Kiedy przechodziłem przez okres buntu uwielbiałem Bukowskiego – bezpośredni, wulgarny, arogancki, i przy tym taki prawdziwy… Później zaczytywałem się w Pilchu i Tokarczuk, a dzisiaj z nieukrywaną przyjemnością sięgam po Orbitowskiego. Inspiruję się wszystkim, co tylko mi się podoba, uwielbiam amerykańskie różowe lata 60, ten klimat, tę lekkość, wszechobecną wolną miłość i świetne kreacje (śmiech). Tak zgrabnie ten obraz pokazuje Tarantino w swoim ostatnim filmie „Once Upon a Time In Hollywood” – nota bene, jego bohaterowie też mnie inspirują.
Okej. Twoja technika, szczególnie prawej dłoni, jest bardzo charakterystyczna. Duża szybkość i precyzja przy takim położeniu basu! Mówię to jako basista. Jak do tego dochodziłeś? Czy to sprawka Steve Harrisa?
Oj tak, w tej kwestii to wszystko wina Stefana (śmiech). Od dzieciaka byłem fanem Maiden – większość kochała Metę, ale ja wolałem galopady Ironów. Oglądałem wtedy wszystkie możliwe kasety VHS z ich koncertami i szukałem tego złotego środka, czyli jak by tu ułożyć tę prawą dłoń, żeby grać jeszcze szybciej niż Harris (śmiech). Do dziś gram przeskakując prawą dłonią po strunach, czyli jeżeli gram np. na strunie G, to opieram kciuk na strunie D, a gdy gram na strunie D, to opieram kciuk o strunę A – stąd tak silny atak i precyzyjna, agresywna artykulacja. No i odkąd pamiętam wiosło musiało zawsze być zawieszone nisko – wiesz to daje + 10 do charyzmy scenicznej (śmiech).
Bez wątpliwości! W 2013 roku dołączyłeś do CETI i od razu stałeś się głównym kompozytorem, by nie powiedzieć szefem muzycznym tego zespołu. Imponujące, ale to nie była pierwszyzna dla ciebie, prawda? Jak wyglądała twoja muzyczna droga przed CETI?
Takie poważne granie to zaczęło się na Śląsku, jak jeszcze mieszkałem z rodzicami w Katowicach. Wtedy to właśnie podpisałem pierwszy kontrakt płytowy, zaraz po dołączeniu do Crystal Viper. Nagraliśmy razem debiut – podobno od tego czasu nie wydali nic lepszego (śmiech) – zagraliśmy parę większych koncertów, no i po prawie 2 latach zrezygnowałem z gry na poczet własnego pudel rockowego zespołu. Ruszyliśmy na podbój Wielkiej Brytanii, ale poza imprezami, naszym największym sukcesem było puszczenie naszego singla w lokalnej rozgłośni tuż po Guns N’Roses, a przed ZZ Top. Przygoda na wyspach szybko się skończyła, bo ja chciałem grać, a perspektyw brakowało. Wróciłem do kraju i tak się tłukłem w różnych i przeróżnych, mniejszych i większych składach, aż pewnego razu znalazłem ogłoszenie na MySpace – kapela Jailbait ze Sztokholmu poszukuje basisty. Spakowałem swoje graty i poleciałem do stolicy Szwecji. Spędziłem na przesłuchaniach i nocnych imprezach ponad tydzień – było bosko (śmiech). Kapela musiała się naradzić, a ja w tym czasie wróciłem do Poznania, tam już mieszkałem, i czekałem na werdykt. Po kilku dniach ekipa się odezwała – zostałem przyjęty do zespołu! Organizacja całej przeprowadzki, zamykanie wszystkich spraw w Polsce – trochę trwało, no i prawie na finiszu, na moment przed wyjazdem, odchodzi z zespołu wokalista…Simon Cruz, bo o nim mowa, podpisał kontrakt z Universalem i dołączył do Crashdiet. Nagrał z nimi kilka płyt, zjechał świat wzdłuż i wszerz, a ja zostałem w Polsce (śmiech), bo kapela nie chciała grać bez Simona. Panowie z Jailbait kilka lat później zrobili nowy skład. Ruszyli na podbój Ameryki, przeprowadzając się do słonecznego LA i nawet coś tam wydali. Warto ich posłuchać, zespół się nazywa Grand Theft Culture. Ja nadal siedziałem w Poznaniu i udzielałem się, gdzie mnie tylko chcieli. Założyłem też swój band z moim bratem – Dirty Mac Brigade – graliśmy takiego hałaśliwego rock’n’rolla, ale temat szybko umarł, bo zadzwonił do mnie Grzegorz Kupczyk, no i resztę już znasz.
Od dzieciaka byłem fanem Maiden – większość kochała Metę, ale ja wolałem galopady Ironów. Oglądałem wtedy wszystkie możliwe kasety VHS z ich koncertami i szukałem tego złotego środka, czyli jak by tu ułożyć tę prawą dłoń, żeby grać jeszcze szybciej niż Harris (śmiech). Do dziś gram przeskakując prawą dłonią po strunach, czyli jeżeli gram np. na strunie G, to opieram kciuk na strunie D, a gdy gram na strunie D, to opieram kciuk o strunę A – stąd tak silny atak i precyzyjna, agresywna artykulacja. No i odkąd pamiętam wiosło musiało zawsze być zawieszone nisko – wiesz to daje + 10 do charyzmy scenicznej
Nadal komponujesz tylko na basie? Jak to dokładnie przebiega? Grasz, rejestrujesz na komórkę, prezentujesz zespołowi, omawiasz swoją wizję…?
Zawsze chciałem być liderem w zespole – marzyłem, żeby być, jak Axl Rose, ale niestety moje zdolności wokalne ograniczały się tylko do nucenia melodii i pijackich wykonów Roxette, Village People, albo Beastie Boys (śmiech). Skoro nie środek sceny przed mikrofonem, to trzeba było pomyśleć o graniu na jakimś instrumencie i wypadło na bas. Wtedy sobie pomyślałem, że chcę być tak samo epickim autorem muzyki, jak Harris, że chcę słynąć ze świetnych kompozycji i nietypowego „wiosłowania” – miałem 14 lat i mój świat właśnie przewrócił się do góry nogami.
W związku z tym, iż przez ponad 20 lat gram tylko na basie, z krótkimi epizodami za perkusją, komponuję tylko i wyłącznie na tym instrumencie. Nawet wszystkie riffy gitarowe powstają właśnie na basówce. Gdy tworzę nowe numery, to najpierw nagrywam próbne gitarowe zagrywki w chałupniczy sposób; na najprostszy i wszechobecny rejestrator dźwięków, czyli dyktafon telefonu, a zaraz potem układam do tego linię basu i wszystkie pomysły zapisuję na podręcznych karteczkach. W głowie pojawia się też pomysł na partię perkusyjną, no i numer prawie gotowy (śmiech). Później tylko szybka prezentacja kilku riffów na próbie, kilka powtórzeń z całym bandem i werdykt Kupczyka, czy utwór zostaje, czy też szukamy czegoś innego.
Czy tak samo wyglądało to podczas tworzenia materiału na „Oczy martwych miast”?
Dokładnie tak. Tylko w przypadku kompozycji na „Oczy…” zostawiłem sobie dużo więcej czasu na dopracowanie każdego tracku. Łącznie powstało około 15 utworów, z czego wybraliśmy 9 i szlifowaliśmy, aż do ostatniego momentu, bo drobne zmiany nawet wprowadzałem podczas rejestracji materiału już w studio (śmiech). Wszystkie kompozycje powstawały w przedziale 18 miesięcy.
Nagrywaliście w śląskim MP Studio. Powiedz co to za miejsce, co to za ludzie i dlaczego tam?
MP Studio to odkrycie Grzegorza. Nagrywał tam swoją pierwszą solową płytę z serii „Memories” – taka składanka coverowa z ulubionymi utworami, ulubionych wykonawców. Chyba zespół Kruk mu towarzyszył podczas tej sesji. No i od tego czasu Papa Smerf – tak mówimy na Kupczyka (śmiech) – chciał rejestrować każdą nową muzykę tylko u Mariusza Piętki w MP Studio. CETI zarejestrowało tam; „Ghost Of The Univerese”, „Brutus Syndrome”, „Snakes Of Eden”, no i „Oczy martwych miast”. Ja chciałem spróbować czegoś nowego, ale cieszę się, że zostaliśmy u Mariusza. To swój chłop, stanął na wysokości zadania i pięknie wyprodukował to wydawnictwo.
„Bębny, bass i gitary w 2 dni!” Poważnie?!
Zgadza się – to wszystko tylko w 2 dni! Przed studiem graliśmy kilka razy w tygodniu maglując cały materiał wiele razy z rzędu. W dniu przyjazdu do studia rozłożyliśmy sprzęt, okablowaliśmy bębny i zrobiliśmy próbę, na której Mariusz zaczął rejestrować ścieżki perkusji…Po 30 minutach okazało się, że mamy ponad połowę bębnów już nagranych (śmiech). Nazajutrz od rana wbijaliśmy gitary, później bass, no i w nocy byliśmy już z powrotem w Poznaniu.
W związku z tym, iż przez ponad 20 lat gram tylko na basie, z krótkimi epizodami za perkusją, komponuję tylko i wyłącznie na tym instrumencie. Nawet wszystkie riffy gitarowe powstają właśnie na basówce. Gdy tworzę nowe numery, to najpierw nagrywam próbne gitarowe zagrywki w chałupniczy sposób; na najprostszy i wszechobecny rejestrator dźwięków, czyli dyktafon telefonu, a zaraz potem układam do tego linię basu i wszystkie pomysły zapisuję na podręcznych karteczkach. W głowie pojawia się też pomysł na partię perkusyjną, no i numer prawie gotowy
Dlaczego przed nagraniami zmieniliście skład CETI? Przypadek, czy nie, że tak to się zbiegło?
Nasz długoletni „garowy” Mucek mocno zachorował, co kompletnie wykluczyło go z gry. Mieliśmy później kilka epizodów z innymi perkusistami, aczkolwiek z żadnym z nich nie było tej muzycznej chemii – kompletnie nie pasowali do naszej ekipy. Nie chcieliśmy się z nikim użerać, stąd taka szybka decyzja na miesiąc przed studiem. Mieliśmy małego pietra, ale raz kozie śmierć. Grzegorz poprosił Beatę Polak z Wolfspider o pomoc w znalezieniu bębniarza, no i udało się… W tym samym czasie myśleliśmy też o powiększeniu składu o jeszcze jedną gitarę, ponieważ naszym priorytetem było nagranie najlepszej płyty w historii CETI, no i ta sztuka też nam się udała. Na pierwszą próbę Kupczyk przyprowadził niesamowitego perkusistę Jeremiasza Bauma, a ja zaprosiłem młodego i bardzo utalentowanego gitarzystę Jakuba Kaczmarka. Już po odegraniu pierwszych kilku numerów wiedzieliśmy, że jesteśmy w domu (śmiech).
Nie tak dawno rozmawiałem z Jeffem Pilsonem z Foreigner, który wcześniej grał m.in. w Dokken i z DIO i on jest totalnym fanem starych basów Precision. Ty również?
Ja jestem fanem wszystkiego, co jest stare i związane z muzyką (śmiech). 4 strunowe basy Precison to najlepsze instrumenty na świecie – dopiero parę lat temu się o tym przekonałem. W tym momencie moim głównym instrumentem jest American Performer Fendera, który miał swoją premierę pod koniec 2018 roku i od tego czasu umila mi każdą minutę spędzoną z muzyką.
Grasz jeszcze na intrygującym Ibanezie Ice Man. Jakie jest pochodzenie tej gitary, skąd takie wykończenie i w jakich sytuacjach jej używasz?
Grałem na wielu dziwnych instrumentach i Ice Man należał do tej właśnie grupy. Kupiłem go tylko ze względu na kształt, ale po czasie okazało się, że brzmi całkiem przyzwoicie. Możemy tego basu posłuchać na albumie „Brutus Syndrome” CETI. Zawsze chciałem być bardziej rockandollowy niż większa część basistów, stąd też wybierałem takie nietuzinkowe wyglądem instrumenty (śmiech). Ibaneza już ze mną nie ma – poszedł w świat, jakiś czas temu. Teraz kupuję tylko Fendery – jest nawet jeden Jazz Bass w mojej kolekcji.
A jakie wzmacniacze najlepiej się sprawują z tymi basami?
Podobnie, jak w przypadku gitar, grałem na wielu wzmacniaczach, był Peavey, Line 6, Ampeg, Marshall, Hartke, a teraz jest Aguilar, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie wiedziałem, że takie małe, jak CB Radio, pudełeczko może mieć taki wygar! Precisiony świetnie gadają z tym amerykańskim wzmakiem – ma on obfity w mrok dół, średnicę, jak z karabinu maszynowego i górę ostrą niczym brzytwa. W planach na ten rok jest Fender Bassman – podoba mi się to ciepło, jakie ma w soundzie, ale wiadomo nie od dziś, że muzyka/brzmienie wychodzi z paluchów i z serducha przede wszystkim
To prawda. No i jeszcze efekty. Skąd bierzesz taki gorący stonerowy przester? Korzystasz z innych modulacji?
Od zawsze uwielbiałem brudne, charczące i pełne mięsistego brzmienia basy. Przester to walec, to młot pneumatyczny, gdzie przy odpowiednim ułożeniu gałek możemy zrywać kafelki z podłogi (śmiech). Na ten moment używam MXR Bass D.I.+, aczkolwiek czekam na premierę nowego Sansampa od Geediego z Rusha – to może być ciekawe urządzenie.
Ruszacie teraz w trasę z CETI? Jak się dla was zapowiada 2020 rok?
Na wiosnę planujemy tylko kilka koncertów, żeby kapela się scenicznie dotarła. Prawdziwą trasę zostawiamy na jesień i w tej kwestii współpracujemy już z nowym bookerem. Zapowiada się bardzo pracowita druga połowa roku, a na razie niech nowy album świetnie się sprzedaje.
Przeglądając informacje o tobie nie sposób nie zauważyć, że wziąłeś się za siebie i swoją kondycję. Było po bandzie wcześniej, czy po prostu chciałeś poprawić sprawność? Czy pomaga ci to także w funkcjonowaniu jako muzyk?
Każdy chyba przechodził przez okres większej zabawy, rock’n’rollowych szaleństw i niekończących się, syto zakrapianych nocnych imprez. Przyszedł czas na zmianę, czas na rzucenie tytoniu i ograniczenie płynnych uciech (śmiech). W tej kwestii mocno zmobilizowała mnie moja była partnerka, która mi kibicowała, a co w efekcie przyniosło ogromne zmiany w moim życiu. Regularnie trenuję od ponad 6 lat; biegam, chodzę na cardio, na treningi siłowe. Jak czas pozwala, i weekend wolny od koncertów, to biorę udział w różnego rodzaju biegach z przeszkodami, jak Survival Race, czy też Runmageddon. Dzięki tym wszystkim fitnessowym zabiegom i odpowiedniej diecie, czuję się bardzo dobrze, nie łapią mnie żadne choroby, mam świetną kondycję i mogę bez przerwy wyginać się na scenie przez bite dwie godziny masakrując mój bas (śmiech).
Dzięki piękne za poświęcony czas
Cała przyjemność po mojej stronie!