52 lata bez rozłamów, kłótni, nieustannego kończenia działalności zespołu i kolejnych reaktywacji. 52 lata świetnej gitarowej muzyki, bez nieudanych skoków na kasę czy zamienienia scen całego świata na granie w reklamach. 52 lata dobrego humoru, okazałych bród, wspaniałych gitar, pięknych samochodów i jeszcze piękniejszych kobiet. Wczoraj, wraz ze śmiercią basisty Dusty’ego Hilla, zakończyła się ta muzyczna historia.
Stali w hotelowym lobby. Nie był to zwykły hotel. Nowojorski Gramercy, luksusowy i bardzo angielski, chłonął brytyjskie mody i wyglądał jak siedziba lordów. Nagle z windy wytoczył się ten gość. Miał na sobie kabaretki, owinięty był puszystym boa, nosił mocny makijaż, a przez ramię przewiesił sobie bat. Towarzyszyły mu dwie kobiety w obcisłych ubraniach ze sztucznej, błyszczącej skóry. Mężczyzna i jego towarzyszki przemaszerowali przez hotelowe lobby jak gdyby nigdy nic. Frank Beard patrzył na całą procesję zdziwiony. „Patrzcie na to” – powiedział do swoich brodatych kumpli – Billy’ego Gibbonsa i Dusty’ego Hilla. Chwilę kontemplowali niecodzienny widok, po czym rozejrzeli się wokoło. Mężczyzna w kabaretkach i jego towarzyszki nie zwrócili niczyjej uwagi. Oczy wszystkich zgromadzonych w hotelowym lobby były wpatrzone w nich – Gibbonsa, Bearda i Hilla. W ZZ Top.
Wrogowie nr 1
Dla konserwatywnych gości hotelu Gramercy ZZ Top byli w 1983 roku wrogiem numer 1. W tym czasie charakterystyczne trio z Teksasu miało na koncie już osiem albumów długogrających, a najnowszym był „Eliminator”, największy sprzedażowy hit zespołu. Konserwatystom mogło się nie podobać w ZZ Top absolutnie wszystko. W ich oczach byli wyuzdanymi, niebezpiecznymi rockandrollowcami, których albumy i teledyski epatowały seksem i nagością. Nie miało dla nich znaczenia, że albumy trio są pełne pełnokrwistego blues rocka, że Billy Gibbons został ponoć namaszczony przez samego Jimiego Hendriksa, że na koncertach zjawiały się tłumy, a sam zespół należał jednak do tych spokojniejszych. Ale ZZ Top byli z Teksasu, za pan brat z niechętnymi im konserwatystami, dla których rock był synonimem wszelkiego zła.
W 1983 roku Gibbons, Hill i Beard byli już od dawna u szczytu, z którego nie będzie im dane zejść do końca istnienia zespołu. Rock and roll po raz kolejny wygrał. Ale 1983 rok to tak naprawdę połowa drogi, choć ta trudniejsza była już za nimi. Świat poznał ZZ Top w roku 1969. To był dobry rok dla muzyki – w tym samym roku w Birmingham zespół Earth przemianował się na Black Sabbath, Led Zeppelin wydali debiutancki krążek, w amerykańskim Woodstock odbył się słynny festiwal, na którym zagrali m.in. Hendrix, Creedence Clearwater Revival czy Janis Joplin. Nie mogło być zatem odpowiedniejszego momentu na pojawienie się zespołu, który na imprezowej scenie rockowej, pełnej narkotyków, ekscesów, imprez i śmierci stanie się synonimem stabilności i ostoją. To właśnie wtedy dwudziestoletni Billy Gibbons skrzyknął w Houston w Teksasie swoich kumpli – klawiszowca Laniera Greiga i perkusistę Dana Mitchella – żeby pograć rocka.
Rytm we krwi
Gibbons żył bluesem od małego. „Kiedy miałem pięć lat, ojciec zabrał mnie do klubu Shamrock w Houston. Grało wtedy Mary Kaye Trio. W którymś momencie wskoczyłem na scenę, usiadłem z tyłu i zacząłem wystukiwać rytm na wszystkim, co wpadło mi w ręce. Potem ludzie z zespołu powiedzieli mojemu tacie: Stary, ten chłopak ma rytm we krwi!” – wspomina. Bakcyla połknął jednak nieco później, w 1956. Dziś sam nie jest pewien, czy Elvisa zobaczył wtedy w telewizji, w programie „The Ed Sullivan Show”, czy na koncert Króla zabrała go matka. To był jednak moment, w którym chłopak stwierdził: „To jest to. Chcę grać rock and rolla”.
ZZ King?
Zespół, który Gibbons założył z Greigiem i Mitchellem, nazwał w dziwny sposób – ZZ Top. Lata później zdarzało mu się tłumaczyć, że był fanem BB Kinga i ZZ Hilla i początkowo chciał na ich cześć nazwać swój zespół ZZ King, ale byłoby to mylące, więc zdecydował się na ZZ Top, bo w końcu BB King był zawsze na topie. Do legendy zespołu bardziej pasują wersje o tym, że nazwa odnosi się rozmiaru biustu (podwójne Z, czyli mniej więcej wielkość Księżyca) albo od ranczo ZZ Ranch, ewentualnie od neonu „Pizza Stop”, przy którym to ponoć zatrzymał się niegdyś autobus z głodnymi muzykami, a któremu to brakowało kilku liter. To wszystko nie miało jednak większego znaczenia.
Dość, że Gibbons był pewny swojego talentu i siły przebicia. Miał mocne portfolio – wraz ze swoim poprzednim zespołem Moving Sidewalks zdarzyło mu się nawet czterokrotnie otwierać koncerty Jimi Hendrix Experience. Jedna z legend otaczających trio z Houston głosi zresztą, że Hendrix namaścił Gibbonsa na następnego wielkiego gitarzystę i podarował mu swojego różowego stratocastera. Spotkania z Hendriksem były dla Gibbonsa jednym z punktów zwrotnych jego kariery. „Jednej nocy, kiedy supportowaliśmy Jimiego, siedziałem w moim hotelowym pokoju i ćwiczyłem. Nagle jakiś koleś wsadził łeb przez drzwi – to był Jimi Hendrix. Sparaliżowało mnie. Złapał moją gitarę, położył się na podłodze, patrzył w sufit i grał jakieś niewyobrażalne rzeczy. Potem zapytał, czy ja tak potrafię. A potem zagrał coś jeszcze lepszego. Po wszystkim pokazał mi parę trików. Dużo się od niego nauczyłem” – wspomina Gibbons.
Jednej nocy, kiedy supportowaliśmy Jimiego, siedziałem w moim hotelowym pokoju i ćwiczyłem. Nagle jakiś koleś wsadził łeb przez drzwi – to był Jimi Hendrix. Sparaliżowało mnie. Złapał moją gitarę, położył się na podłodze, patrzył w sufit i grał jakieś niewyobrażalne rzeczy. Potem zapytał, czy ja tak potrafię. A potem zagrał coś jeszcze lepszego. Po wszystkim pokazał mi parę trików. Dużo się od niego nauczyłem
Innym razem ekipy Jimi Hendrix Experience i Moving Sidewalks siedziały do późna nocy w klubie po koncercie. Na scenie wciąż stał sprzęt Jimiego. Ktoś przyniósł wielkie płachty papieru, kilka wiader farby i dwa mopy. Papier zawisł na scenie, mopy zostały przyczepione do dwóch gitar. Jimi podłączył swoją i zaczął agresywnie grać. Zanurzał przy tym mopa doczepionego do swojej gitary i sam instrument w farbie i ekstatycznie mazał po papierze. Zaprosił do zabawy Gibbonsa. „Graliśmy, dopóki byliśmy w stanie. To było dziwne, ale czuć było energię. Nie spaliśmy tej nocy” – wspomina późniejszy lider ZZ Top.
Pięć dekad kariery ZZ Top
Wkrótce ZZ Top zaczęli walczyć nagraniami. Pierwszy singiel „Salt Lick” spowodował tyle, że z zespołu wyleciał klawiszowiec Greig, którego na krótko zastąpił basista Billy Ethridge. Swoją karierę w grupie zakończył też Mitchell. W jego miejsce pojawił się drugi element tego, co potem miało stać się legendą – perkusista Frank Beard. Zdeterminowany, by odnieść sukces, Gibbons chwilę później wywalił też Ethridge’a, który nie chciał się zgodzić na propozycję kontraktu, jaka dotarła do Houston z Londynu – jego miejsce w ZZ Top zajął Dusty Hill. Hill i Beard znali się w tym momencie już od dłuższego czasu. Wcześniej grali razem w grupie American Blues, która swoją rozpoznawalność próbowała budować na tym, że jej członkowie farbowali sobie włosy na niebiesko, co w konserwatywnym Teksasie nie było dobrze postrzegane.
10 lutego 1970 roku w Beaumont ZZ Top zagrali pierwszy koncert w nowym składzie, który – co w rock and rollu jest prawdziwym ewenementem – przetrwał bez zmian aż do śmierci Dusty Hilla. Reszta jest już historią, stosunkowo nudną jak na opowieść o pełnej sukcesów, nigdy nieprzerwanej nawet na moment, trwającej już od prawie pięciu dekad kariery – nie ma w niej narkotykowych ekscesów, publicznych romansów, alkoholowych imprez, bójek, przedawkowań. Jest za to charakterystyczne od samego początku brzmienie, które z czasem stało się wyznacznikiem brzmienia południowego rocka. I są brody.
Brody warte miliona
ZZ Top są być może jedynym rockowym zespołem, który często postrzega się ze względu na zarost. Ale charakterystyczne dla Gibbonsa i Hilla długie brody pojawiły się dopiero w późnych latach siedemdziesiątych. Jak wspomina Gibbons, nie było między nim a basistą umowy. Po długiej trasie koncertowej trzej członkowie ZZ Top rozjechali się po świecie na wakacje. Kiedy wrócili, Gibbons i Hill mieli już długi zarost. „Wszedłem do pokoju, spojrzałem na tego gościa – wydawało mi się, że go znam. Moja broda urosła na wakacjach do rozmiaru wycieraczki i po chwili zdałem sobie sprawę, że Dusty’emu przydarzyło się to samo – tłumaczy lider zespołu. Jedynie perkusista Frank Beard nie musiał zapuszczać brody – jego nazwisko (‘beard’ oznacza po angielsku ‘brodę’) wystarczało. Obfity zarost zrósł się z zespołem równie mocno jak jego sceniczny image składający się z tanich okularów przeciwsłonecznych, przydużych kapeluszy golfowych i kowbojskich butów. W 1984 brodaci członkowie zespołu odrzucili nawet wartą milion dolarów propozycję Gilette, by zgolić zarost. „My już nawet nie wiemy, jak wyglądamy pod spodem. Najpewniej jesteśmy bardzo brzydcy – mówi Gibbons.
Huraganowy koncert
W muzycznej historii ZZ Top nie ma słabych płyt, choć po wydanym w 1971 roku debiucie, zgodnie z charakterystycznym dla grupy poczuciem humoru zatytułowanym „ZZ Top’s First Album”, nic nie zapowiadało, że trio przejdzie w tak fenomenalny sposób do legendy. O ile debiutancki krążek został w miarę ciepło przyjęty przez krytyków i słuchaczy, to wydany w rok później „Rio Grande Mud” przeszedł bez echa, a trasa go promująca była kompletną klapą. Gibbons, Hill i Beard nie przejęli się jednak tym faktem i już w 1973 roku wypuścili album „Tres Hombres”, który momentalnie wystrzelił ich do czołówki światowego rocka. Sami muzycy przyznają, że album był punktem zwrotnym w historii ZZ Top. Począwszy od tej płyty grupa nigdy nie zeszła z czołówek festiwalowych plakatów – mogła jedynie piąć się wyżej. I tak było.
Klasę zespołu potwierdził wydany w 1975 „Fandango!”. Otwierające krążek utwory „Thunderbird”, „Jailhouse Rock” i „Backdoor Medley” zostały nagrane na żywo podczas koncertu w Nowym Orleanie, tuż po tym, jak huragan zdemolował klub, w którym utknęli razem z ZZ Top członkowie The Allman Brothers Band. A potem przyszedł album „Tejas” i druga wielka trasa koncertowa Worldwide Texas Tour, która kosztowała zespół krocie. „Wymyśliliśmy sobie – niech scena ma kształt stanu Teksas” – wspomina Dusty Hill. „Z tyłu powiesimy zasłonę, która będzie wyglądała jak pustynia. No to dorzućmy jeszcze jakieś zwierzęta. Mieliśmy bawoła, który był hydraulicznie podnoszony przed koncertem i przed samym jego końcem – nie chcieliśmy mieć go tam podczas występu. To byłby zły pomysł. Były pekari [niewielkie ssaki spokrewnione ze świniami – przyp JM], małe dranie. I do tego parę grzechotników w pojemnikach z pleksi. Mogłeś na nich stanąć i nie pękały. Cały sprzęt był wożony w sześciu czy ośmiu przyczepach. Wszystkie miały namalowaną pustynię i musiały jeździć w konkretnym określonym porządku” – dodaje Hill. Wbrew nazwie trasy, wszystkie dziewięćdziesiąt dwa koncerty miały miejsce w Stanach Zjednoczonych.
Wymyśliliśmy sobie – niech scena ma kształt stanu Teksas. Z tyłu powiesimy zasłonę, która będzie wyglądała jak pustynia. No to dorzućmy jeszcze jakieś zwierzęta. Mieliśmy bawoła, który był hydraulicznie podnoszony przed koncertem i przed samym jego końcem – nie chcieliśmy mieć go tam podczas występu
Aniołki ZZ Top
Następne lata przyniosły dalsze solidne albumy: „Degüello” w 1979 roku i „El Loco” w dwa lata później. Ale kolejny punkt zwrotny przyszedł w 1983 roku wraz ze wspomnianym albumem „Eliminator”. Gibbons – zapytany, dlaczego album ów jako pierwszy od czasu „Rio Grande Mud” nie nazywa się z hiszpańska – zwykł odpowiadać, że płyta tak naprawdę nosi tytuł „El Iminator”. Krążek otwiera tryptyk płyt, na których ZZ Top skręciło w bardziej przyjazne komercyjnie klimaty – w pierwszej chwili w uszy rzucają się przede wszystkim towarzyszące klasycznemu instrumentarium syntezatory, ale Frank Beard tłumaczy, że ZZ Top zaczęli wtedy zwracać uwagę na to, żeby grać równo, precyzyjnie, czyściej i pisać dobre piosenki. „Eliminator”, „Afterburner” i „Recycler” sprzedawały się fenomenalnie, a pierwsza z tych płyt po dziś dzień jest największym komercyjnym sukcesem ZZ Top. Znalazły się na niej jedne z największych przebojów grupy ze słynnym „Legs” na czele. Piosence towarzyszył zresztą głośny teledysk, w którym pojawiły się chyba wszystkie charakterystyczne dla ZZ Top elementy wizualne – piękne, wyzywająco ubrane kobiety [Aniołki ZZ Top, czyli Króliczki Playboya – Jeana Tomasino, Kymberly Herrin oraz Danièle Arnaud], klasyczny, należący do Gibbonsa ford z 1933 roku, futrzane i obracające się gitary Dean oraz oczywiście sam zespół w swoich uniformach.
Powrót do południowego rocka
Wydana w 1994 roku „Antenna” co prawda sprzedawała się jeszcze świetnie, nawiązując pod względem produkcji do trzech poprzedniczek, ale pod względem kompozycyjnym bardziej do początków grupy, ale sukcesu „Eliminatora” grupie nigdy nie udało się przebić ani nawet powtórzyć. Prawdziwy powrót do południowego rocka nadszedł w dwa lata później wraz z płytą „Rhythmeen” i następującą po niej „XXX” z 1999 roku. Od tej pory ZZ Top nie zeszli z obranej ścieżki. Wydane już w XXI wieku „Mescalero” i „La Futura” brzmią ciężko i brudno, jakby jeszcze nie otrzepały się po wyjściu z bagien. Dokładnie tak, jak brzmieć chciałby każdy zespół rockowy z amerykańskiego południa. ZZ Top nie potrafią już inaczej – nawet singlowy „I Gotsta Get Paid”, będący interpretacją kawałka „25 Lighters” teksańskiego DJ-a DMD i raperów Lil’ Keke i Fat Pata, brzmi jak stary, bluesrockowy standard. W przypadku ZZ Top skorupka nasiąkła dawno temu i nikt nie chce uczyć starego psa nowych sztuczek. Bo po co, skoro starych nikt nie potrafi wykonać lepiej?