Nikt – „Runda 3”
Ciekawa sytuacja – zespół Nikt pamiętam jeszcze z pierwszych festiwali metalowych, na jakie zdarzało mi się jeździć. Nie mam jakichś konkretnych wspomnień z nim związanych, ale uznałem, że skoro go pamiętam, to gdzieś zaraz po przełomie wieków musiał sobie całkiem nieźle poczynać. I tak faktycznie było – Nikt zaliczyli kilka wczesnych Przystanków Woodstock, Hunterfestów i innych festiwali, parę ciekawych koncertów u boku trochę większych kapel polskiego głównego nurtu metalowego, studyjnie współpracowali z Litzą i Jackiem Miłaszewskim, a byli i aktualni członkowie pracowali m.in. z Titus Tommy Gun. W późniejszych latach zespół radził sobie jak mógł, np. przez udział w „Must Be the Music”.
Płyta „Runda 3” ukazała się pod koniec zeszłego roku. Zawiera prawie 40 minut dość klasycznego HC/groove metalu – myśl np. o Hatebreed czy wczesnym Soulfly, choć zdecydowanie lepszym porównaniem są dwie już dawno nieistniejące kapele z polskiego podwórka: Hedfirst i Pneuma. Nikt są propozycją właśnie dla tych, którym brakuje w drugiej połowie drugiej dekady XXI wieku brakuje takiego grania, prostego, ale głośnego i wkurzonego. Taka wersja metalu wtedy była właśnie modna i trzeba przyznać, że do dziś wypada dobrze w warunkach koncertowych. Mariaż hardcore i metalu w wykonaniu Nikt jest o tyle wyraźny, że praktycznie nie ma tu nic innego poza prostymi riffami opartymi na rytmice i groove oraz krzyczanymi wokalami. Jeśli poszukujecie wirtuozerii, super natchnionych solówek i kosmicznych pasaży, to nie sięgajcie po „Rundę 3”, bo tu miejsca na takie rzeczy nie ma. Nikt preferują nieustanną adrenalinę i w sumie w prostocie nie ma nic złego. Nic złego nie ma też w tym, że to wszystko słyszeliśmy już setki razy. Prawdę mówiąc, dość dobrze bawię się przy tej płycie być może na zasadzie sentymentu do starych lat, kiedy wciąż jeszcze można było mnie nazwać kindermetalem. „Runda 3” to płyta wkurzona, głośna i bezpośrednia, jak przystało na obraną przez zespół stylistykę. Jeśli nie znajdujecie dla takiej muzyki zastosowania, to proponuję spróbować odpalić sobie na siłowni, zadziała.
Nie byłbym sobą, gdybym się jednak do czegoś nie przyczepił. Prostota i bezpośredniość tej muzyki mogą niektórym wydać się wadą, bo podkreśla je specyficzne brzmienie – płyta faktycznie brzmi, jakby została nagrana w 2005 roku. Gitary są dość gumowe, a bas huczy. Album jest poprawnie zmiksowany, ale chyba na miejscu zespołu poszukałbym nieco świeższego, bardziej naturalnego brzmienia, które uatrakcyjniłoby cały produkt. No i cover Pink Floyd w takim anturażu? Odważnie, ale niekoniecznie sensownie.
The Heavy Clouds – „Mind Pollution”
The Heavy Clouds grają nieco ciszej. „Mind Pollution” jest naprawdę kapitalnym albumem oscylującym w okolicach grunge i alternatywy, gdzieś między Beastmilk tudzież Grave Pleasures a, powiedzmy, Kometami. Ciężkie Chmury mają nieco takiego oldskulowego sznytu. Czasami, jak w „Fire Inside”, lubią cedzić dźwięki gitar powoli, jak w rockabilly, i faktycznie kapkę takiego posępnego gangsterskiego charakteru rockabilly można na albumie wyczuć. Wszystko to jest naprawdę pięknym, wciągającym i efektownym miksem.
Zespół nie chce być najgłośniejszy i najszybszy, lubi tworzyć muzykę nieco przydymioną i rozjaśniać ją bardziej zgrzytliwymi momentami. Ale buja niesamowicie i to jest chyba jego największym atutem. Od samego początku otwierającego krążek „Sun Goes Down” wiemy, że mamy do czynienia z ekipą, która lubi też stworzyć nieco psychodelicznego odjazdu, ale doskonale nad tym panuje, nie nudząc. Kluczem są jednak piosenki, a nie rozlazłe instrumentalne pasaże. Dlatego na „Mind Pollution” znajdziecie tak naprawdę całe mnóstwo świetnych utworów, które jednocześnie nie są robione na siłę pod radio. Basista i wokalista Wojtek Ziemba śpiewa niespiesznie, bardziej próbując opowiadać historię, emocjonując się i wczuwając w to snucie opowieści, niż chcąc imponować karkołomnymi melodiami i koloraturami. Gitarzysta Bartosz Kanak i perkusista Piotr Podgórski też nie mają zamiaru się ścigać. Już pobieżna lektura „Mind Pollution” pokazuje, że choć zespół lubi zaserwować głośniejszy riff, to jednak skupia się na służeniu piosence i nie ma nic przeciwko oszczędnemu stosowaniu środków, jeśli prowadzą do celu. To z kolei świadczy o tym, że The Heavy Clouds są dojrzałymi muzykami, w pełni świadomymi wspólnego muzycznego celu (jak ktoś dobrze poszuka, to odkryje, że na pokładzie zespołu są członkowie Maqama, Elvis Deluxe i The Black Tapes).
„Mind Pollution” to kolejny świetny krążek, jaki wypluwa rodzima alternatywa. Jest na nim kilka nadzwyczaj dobrych numerów (nieśpieszny „Fire Inside” z fajnym klipem, przebojowy „Faithless”, bardzo przyjemnie bujający basem „My Path”), ale cały materiał trzyma poziom artystyczny, wykonawczy i produkcyjny niedostępny dla wielu rodzimych i zagranicznych zespołów. Polecam gorąco, nie pożałujecie.