Dawno nie zaskoczyła mnie tak żadna płyta, a to wszystko przez stereotypowe myślenie. Wbrew wstępnym założeniom (które poczyniłem sugerując się tylko i wyłącznie nazwą zespołu wcześniej kompletnie mi nieznanego) okazało się bowiem, że Mama Selita to nie żadna tam korpulentna wokalistka, śpiewająca zmysłowym głosem w klimacie r&b, soul i tzw. „muzyki świata”, tylko czterech dziarskich kolesi, raczących nas niezwykle energetycznym połączeniem rocka i hip-hopu!
Na drugiej płycie warszawski kwartet zmontował dwanaście doskonale przemyślanych utworów (plus instrumentalne intro), których od początku do końca słucha się z zapartym tchem i tupiącą nogą. Polskie teksty, których autorem i wykonawcą jest Igor Seider, choć przeważnie proste i zrozumiałe, pełne są inteligentnych haczyków łowiących naszą uwagę i skutecznie nawiązujących emocjonalny kontakt ze słuchaczem. W warstwie instrumentalnej mamy soczyste gitary (Grzegorz Stańczyk) sięgające raz to do klasyki rocka, innym razem do zagrywek bardziej nowoczesnych; usłyszymy w nich zarówno inspiracje RHCP, a nawet momenty wręcz hendriksowskie, ale też moc rodem z Rage Against The Machine – z tym ostatnim zespołem kojarzą mi się też nieodłącznie wybuchowe groove’y basu (Herbert Makuch) i perkusji (Mikołaj Stefański).
Dusza się człowiekowi raduje, kiedy słyszy tak rewelacyjne pod każdym względem przekucie czegoś, co już tam kiedyś było na muzykę nową i świeżą, a przede wszystkim – własną i oryginalną. Bardzo żałuję, że ominął mnie niedawno koncert Mamy Selity w moim mieście (wstyd!) i obiecuję sobie oraz zespołowi, że następnym razem to się nie powtórzy, a każdego spragnionego krajowego grania na naprawdę wysokim poziomie szczerze zachęcam do zapoznania się z najnowszą płytą tej grupy.